To jedno z tych ponurych i coraz częstszych zdarzeń, po których muszę długo przełamywać się, jeśli chcę coś o tym napisać. Czas upływa i jest okrutny. Ci, którzy na świecie zapoczątkowali muzykę, zwaną kiedyś u nas prawie wyłącznie „młodzieżową” (bo anglosaski termin „rock” był zbyt zachodni na PRL-owskie normy) są już bardzo wiekowymi ludźmi. Odchodzą. Przeszło dwa tygodnie temu odszedł na zawsze kolejny rockowy bohater czasów mojej młodości, jeden z mistrzów rocka drugiej połowy lat 60. Zmarł muzyk, którego ceniłem też przez wszystkie następne lata, aż do teraz. I zawsze cenić będę, choć kariera układała mu się dość pokrętnie i często poniżej jego wielkich możliwości (ale był logiczny „afrykański etap” i także zaliczył nawet jakże zaskakujący, spektakularnie ponadpokoleniowy, udział w nagraniu płyty PiL...).
Blog Wiesława Królikowskiego dziennikarza