Przejdź do głównej zawartości

Baker, Kosz, Muniek

To jedno  z tych ponurych i coraz częstszych zdarzeń, po których muszę długo przełamywać się, jeśli chcę coś o tym napisać. Czas upływa i jest okrutny. Ci, którzy na świecie zapoczątkowali muzykę, zwaną kiedyś u nas prawie wyłącznie „młodzieżową” (bo anglosaski termin „rock” był zbyt zachodni na PRL-owskie normy) są już bardzo wiekowymi ludźmi. Odchodzą. Przeszło dwa tygodnie temu odszedł na zawsze kolejny rockowy bohater czasów mojej młodości, jeden z mistrzów rocka drugiej połowy lat 60. Zmarł muzyk, którego ceniłem też przez wszystkie następne lata, aż do teraz. I zawsze cenić będę, choć kariera układała mu się dość pokrętnie i często poniżej jego wielkich możliwości (ale był logiczny „afrykański etap” i  także zaliczył nawet jakże zaskakujący, spektakularnie ponadpokoleniowy, udział w nagraniu płyty PiL...).

Odszedł Ginger Baker, którego odkryłem dla siebie – jak mnóstwo słuchaczy na całym świecie - jako perkusistę pierwszej rockowej supergrupy.  Pisałem już o tym w przeszłości  wielokrotnie: Cream był jednym z kilku zespołów, dzięki którym zainteresowałem się serio rockiem, w 1968 roku (zaczęło się od zauroczenia - poznanym z pewnym poślizgiem czasowym - Sunshine Of Your Love…). Bo i też trio Clapton-Bruce-Baker ze swoimi riffami, improwizacjami i rytmicznymi komplikacjami  było jedną z formacji, które uczyniły z rocka coś bardziej serio, wprowadziły muzykę młodzieżową w artystyczną dorosłość, która nie wykluczała brzmieniowego ciosu, ale też pozwalała na finezję, wirtuozerię, tworzenie nowych rockowych stylów i poszerzanie granic gatunku. Rudowłosy i chudy, od razu rozpoznawalny, Ginger Baker, który kiedyś zaczynał od  jazzowej perkusji, a potem sprawdził się w najlepszych zespołach brytyjskiego bluesa, w Cream z talentem showmana potwierdzał swą wykonawczą klasę  za stosunkowo bogatym, pomysłowo dobranym  zestawem perkusyjnym. Żonglował to nietypowym wtedy dla rocka akcentowaniem, to zmiennymi, w tym również - złożonymi, metrami i ciekawym, charakterystycznym brzmieniem. Spopularyzował w rocku dwa bębny basowe i samodzielne, pełnowymiarowe sola perkusyjne (posłużyła mu ku temu własna kompozycja Toad). Gdy wyczytałem w sieci wiadomość o jego śmierci, zaraz włączyłem sobie White Room z albumu Cream Wheels Of Fire ze wspomnianego wyżej  roku. To wspaniała, mająca swą specyficzną oryginalność kompozycja basisty-wokalisty  Jacka Bruce’a z kapitalną gitarą Erica Claptona, ale o ileż gorzej zabrzmiałaby bez perkusyjnej partii Bakera, bez tego pełnego polotu „podbicia”… W Cream, szczególnie podczas charakterystycznych dla tego tria rozimprowizowanych koncertów – co utrwalono na płytach live – perkusja była równorzędnym instrumentem dla gitary i basu. Na tym także polegała magia Cream! W tych smutnych okolicznościach sięgnąłem też po – opublikowaną 10 lat temu - autobiografię Gingera Bakera, zatytułowaną stosownie do jego trudnego charakteru:  Hellraiser… Można z tej książki dowiedzieć się, że z jego inicjatywy powstał Cream, bo zaproponował wspólne granie Claptonowi… Eric Clapton potwierdza to w swojej autobiografii. Pożegnalne koncerty  grupy w londyńskim Albert Hall  z listopada 1968 roku gitarzysta wspomina w swej książce jako przyjemnie ekscytujące, godne zakończenie działalności. Baker natomiast w Hellraiser określa jako okropne z powodu… zbyt mocnego nagłośnienia. Ale, oczywiście, obserwując jego grę na filmie dokumentującym imprezę, dostępnym na DVD Farewell Concert nie można dostrzec, aby coś było nie w porządku w jego grze na perkusji.

A teraz o dwóch książkach, które dopiero co ukazały się na rodzimym rynku (Hellraiser niestety nie doczekał się polskiej edycji). Pierwsza, Tylko smutek jest piękny, to opowieść niewidomym pianiście Mieczysławie Koszu, jednej z wyjątkowych osobowości twórczych krajowego jazzu (dodam, że jego longplay Reminiscence, z błyskotliwymi parafrazami klasyki i wzlotami własnej twórczości, od momentu ukazania się w 1972 roku ma miejsce na mojej półce często słuchanych płyt). Biografia Kosza autorstwa Krzysztofa Karpińskiego jest napisana zgrabnie, rzetelnie. To wciągająca, ale naprawdę poważna praca. Jak temat. Jest tyle, ile trzeba, o owocnym, ciężkim i  tragicznie przerwanym życiu tego muzyka, jest też satysfakcjonująco omówiony jego dorobek artystyczny i szczególny styl.  W sumie - świetny portret wyjątkowego artysty (dlatego tym bardziej mi przyjemnie, że wśród wielu dotyczących Kosza cytatów z prasy znalazły się także dwa z mojej publikacji w „Jazzie” sprzed 40 lat). Podobno książka ta była inspiracją dla reżysera filmu fabularnego Ikar. Legenda Mietka Kosza. Filmu dotąd nie widziałem. Ale muszę tu zaraz dodać, że Kosz był zawsze dla mnie kimś mającym swoją legendę. I że obawiam się, iż do Ikara  przeniknęło coś z obecnej „rozwibrowanej”mody na ekranowe biografie niezwykłych outsiderów. A poza tym z  wydrukowanego w „Wprost” wywiadu  uzdolnionego aktora, który zagrał Mieczysława Kosza, dowiedziałem się, że choć wychowywał się w świecie muzyki, jazzu, to nigdy wcześniej o Koszu nie słyszał!  
No i druga książka, którą ostatnio dodałem do swojej biblioteki: wywiad-rzeka z Muńkiem Staszczykiem, autorstwa Rafała Księżyka.
Na przestrzeni blisko 30 lat wielokrotnie przeprowadzałem wywiady z Muńkiem dla pism, które współzałożyłem, dla „Tylko Rocka” i „Teraz Rocka” . Pamiętam, zwierzył mi się kiedyś przy jednej z takich okazji, że za swoje najlepsze cechy uważa upór, konsekwencję i miłość do ludzi, że lubi pokera i jest totalnym fanem kina. I że trudno byłoby mu żyć bez London Calling The Clash i Desire Dylana… W moim odczuciu świetnie go to charakteryzowało. Nadal tak uważam.
Miałem też okazję jako prowadzący dział polski przygotowywać do druku wywiady ze Staszczykiem, autorstwa tylkorockowych i terazrockowych współpracowników. A ze wszystkich tych rozmów, moich i kolegów, wyzierał wizerunek Muńka jako kogoś, kto spełnia się w rocku i nie odgrywa niczego przed dziennikarzem. Zaś muzykę rockową po prostu lubi. A lubić to, co się robi, to przecież najlepsza podstawa działalności z której może wyniknąć coś godnego uwagi. Nic więc dziwnego, że Muniek – tak naturalny, tak, mimo dostrzegalnych ambicji, pozbawiony zadęcia na „uprawianie sztuki” – już od wielu lat jest jedną z najważniejszych postaci rodzimej muzyki rockowej. I ze swą grupą T.Love, i bez niej (bardzo cenię jego pierwszy solowy album, przyozdobiony takimi numerami jak Święty). Poproszony kiedyś przez Muńka o wypowiedź do książeczki boxu T.Lovestory ,napisałem o nim, że to ktoś, kto potrafi dobierać sobie odpowiednich muzyków, bardzo charakterystyczny wokalista, charyzmatyczny, ale też ujmujący naturalnością frontman. I wojujący ze złem tego świata niepokorny tekściarz. Również teraz mógłbym to powtórzyć.  
Staszczyk stał się bohaterem kilku książek. I nie odczuwa się tego jako nadmiaru. Ktoś tak zwykły i niezwykły zarazem na pewno na to zasługuje. Ale ta najnowsza z książek, King!, nie tylko fetuje Muńka tytułem, lecz też  faktycznie króluje wśród książkowych publikacji poświeconych temu wokaliście i tekściarzowi. Mimo, iż mam tyle wywiadów ze Staszczykiem w moim autorsko-redaktorskim dorobku i znam go osobiście od kilkudziesięciu lat, z dużym zainteresowaniem przeczytałem ten gruby tom rozmów, które odbył z nim Rafał Księżyk. Trudno się oprzeć wrażeniu, że Muniek po prostu potrzebował takiej książki, mnóstwa takich dziennikarskich kadrów z bliska. W wyniku tego zabiegu nie ukazuje się tu czytelnikowi jakiś nowy Muniek Staszczyk, ale naprawdę można go poznać lepiej i utwierdzić się w tym, że warto było. A przy okazji - zaliczyć pewien wycinek polskiej rockowej rzeczywistości, czasami widziany z nowej perspektywy… Książka trafiła do sprzedaży w połowie października, tuż przed premierą drugiego solowego albumu Staszczyka, Syn miasta. Płyty kapitalnie zapowiedzianej piosenką Pola, mocno Muńkową choć tekst naszego wokalisty powiązany jest tu z muzyką tak „osobnego” Dawida Podsiadły.
Pewnie wszyscy wiedzą, że książka i płyta ukazały się w szczególnych okolicznościach: Muniek nadal dochodzi do siebie po wylewie, którego doznał w lecie podczas pobytu w Londynie (okrutna ironia losu: pojechał tam przeżyć megaprzyjemność - koncert Boba Dylana). Książka King! zresztą kończy się jego listem z londyńskiego szpitala.
Wideo, które ostatnio trafiło do mediów społecznościowych , wideo nagrane w związku z premierą płyty i książki, może napawać optymizmem. Muniek, dziękujący wszystkim za wsparcie w trudnych  momentach choroby po prostu wypada jak Muniek, i mówi jak Muniek, choć zastrzega się, że po wylewie czuje się spowolniony. Mnie napisał w SMS-ie kilka dni temu, że czuje się lepiej, ale ranki nadal spędza z lekarzami. I dodał, że kontakty z mediami są dla niego wysiłkiem, bo nie jestem jednak w pełni zdrowy. Życzę mu, aby jak najszybciej był zdrów jak tylko można (i dołączam to do wcześniejszych życzeń powrotu do zdrowia).
I liczę, że jeszcze nie raz porozmawiamy sobie o rocku. Że zada mi swoje tradycyjne pytanie, na jakie fajne płyty trafiłem ostatnio, a ja – nie da się ukryć: dziesięć lat od niego starszy - kolejny raz namówię go do posłuchania jakiegoś  świetnego albumu którejś z zapomnianych grup.
A druga solowa płyta Muńka podoba mi się tak jak pierwsza. Jeszcze jeden dowód, że ma swój styl i nie odpuszcza. 


Z moich spotkań z Kingiem. Luty 2010, rozmawiam z Muńkiem Staszczykiem tuż przed premierą jego pierwszego solowego albumu, Muniek. Podkreślał wtedy, że to jest uczciwie zrobiona płyta i że nie będzie robił z siebie jakiegoś modniachy.  Zdjęcie autorstwa Ani – dziękuję.

Komentarze

Prześlij komentarz

Wszystkie komentarze są moderowane.

Popularne posty z tego bloga

Nie będę psuł legendy. Rozmowa z Andrzejem Nowakiem.

  Jest naprawdę śliczny   – zapewnił mnie Andrzej Nowak podczas naszej rozmowy w końcu czerwca. A chodziło o jego najnowszego Harleya-Davidsona, model cywilny z 1942 roku, którego z pomocą teścia skompletował i który powiększył jego i tak już imponującą kolekcję motocykli tej legendarnej marki. Andrzej rozmawiał ze mną przez telefon siedząc obok Harleya w swoim warsztacie, wyjątkowo ważnej części jego – jak mawia - „posiadłości” pod Głubczycami, gdzie od lat mieszka z żoną, Justyną, pod ochroną swoich ukochanych pitbulli.

Coś ze mnie

Przyznam, że niemile zdziwiło mnie, gdy jeden z autorów polskiego „Metal Hammera” zaczął publikować bloki swych recenzji płytowych pod nagłówkiem Przesłuchanie. Akurat tak się składa, że ów nagłówek do prasy wprowadziłem już w pierwszym numerze „Tylko Rocka”, w 1991 roku. I pod tym nagłówkiem ukazywały się przez przeszło dekadę istnienia tego pisma, jak też ukazują się od 2004 roku na łamach „ Teraz Rocka ”, rezultaty moich rozmów z krajowymi muzykami rockowymi (choć był i Ray Manzarek). Rozmów o ważnych dla nich nagraniach i płytach (dodam, że zasadniczo tu chodzi o te zrealizowane przez innych artystów).

Ważne rzeczy warto mówić. Rozmowa z Robertem Szymańskim.

- Rozmawiamy tuż po tegorocznym festiwalu opolskim. Wzięło w nim udział zaskakująco wiele zespołów z kręgu rodzimego rocka, nawet nadal punkowo-uderzeniowy Proletaryat, dla którego zresztą, mimo blisko czterdziestoletniej działalności, był to pierwszy występ na tej długowiecznej imprezie. Sobotni koncert okazał się bardzo udanym przeglądem dokonań rockowych weteranów, którzy w latach 80. tworzyli u nas estradową czołówkę, ich przeboje świetnie zniosły próbę czasu. Tytuł z pierwszej strony „Super Expressu”: Legendy rocka porwały Opole nie miał w sobie ani trochę przesady.