To jedno z tych
ponurych i coraz częstszych zdarzeń, po których muszę długo przełamywać się,
jeśli chcę coś o tym napisać. Czas upływa i jest okrutny. Ci, którzy na świecie
zapoczątkowali muzykę, zwaną kiedyś u nas prawie wyłącznie „młodzieżową” (bo
anglosaski termin „rock” był zbyt zachodni na PRL-owskie normy) są już bardzo
wiekowymi ludźmi. Odchodzą. Przeszło dwa tygodnie temu odszedł na zawsze
kolejny rockowy bohater czasów mojej młodości, jeden z mistrzów rocka drugiej
połowy lat 60. Zmarł muzyk, którego ceniłem też przez wszystkie następne lata,
aż do teraz. I zawsze cenić będę, choć kariera układała mu się dość pokrętnie i
często poniżej jego wielkich możliwości (ale był logiczny „afrykański etap”
i także zaliczył nawet jakże
zaskakujący, spektakularnie ponadpokoleniowy, udział w nagraniu płyty PiL...).
A teraz o dwóch książkach, które dopiero co ukazały się na rodzimym rynku (Hellraiser niestety nie doczekał się polskiej edycji). Pierwsza, Tylko smutek jest piękny, to opowieść niewidomym pianiście Mieczysławie Koszu, jednej z wyjątkowych osobowości twórczych krajowego jazzu (dodam, że jego longplay Reminiscence, z błyskotliwymi parafrazami klasyki i wzlotami własnej twórczości, od momentu ukazania się w 1972 roku ma miejsce na mojej półce często słuchanych płyt). Biografia Kosza autorstwa Krzysztofa Karpińskiego jest napisana zgrabnie, rzetelnie. To wciągająca, ale naprawdę poważna praca. Jak temat. Jest tyle, ile trzeba, o owocnym, ciężkim i tragicznie przerwanym życiu tego muzyka, jest też satysfakcjonująco omówiony jego dorobek artystyczny i szczególny styl. W sumie - świetny portret wyjątkowego artysty (dlatego tym bardziej mi przyjemnie, że wśród wielu dotyczących Kosza cytatów z prasy znalazły się także dwa z mojej publikacji w „Jazzie” sprzed 40 lat). Podobno książka ta była inspiracją dla reżysera filmu fabularnego Ikar. Legenda Mietka Kosza. Filmu dotąd nie widziałem. Ale muszę tu zaraz dodać, że Kosz był zawsze dla mnie kimś mającym swoją legendę. I że obawiam się, iż do Ikara przeniknęło coś z obecnej „rozwibrowanej”mody na ekranowe biografie niezwykłych outsiderów. A poza tym z wydrukowanego w „Wprost” wywiadu uzdolnionego aktora, który zagrał Mieczysława Kosza, dowiedziałem się, że choć wychowywał się w świecie muzyki, jazzu, to nigdy wcześniej o Koszu nie słyszał!
Odszedł Ginger
Baker, którego odkryłem dla siebie – jak mnóstwo słuchaczy na całym świecie -
jako perkusistę pierwszej rockowej supergrupy.
Pisałem już o tym w przeszłości
wielokrotnie: Cream był jednym z kilku zespołów, dzięki którym
zainteresowałem się serio rockiem, w 1968 roku (zaczęło się od zauroczenia - poznanym
z pewnym poślizgiem czasowym - Sunshine
Of Your Love…). Bo i też trio Clapton-Bruce-Baker ze swoimi riffami,
improwizacjami i rytmicznymi komplikacjami
było jedną z formacji, które uczyniły z rocka coś bardziej serio,
wprowadziły muzykę młodzieżową w artystyczną dorosłość, która nie wykluczała
brzmieniowego ciosu, ale też pozwalała na finezję, wirtuozerię, tworzenie
nowych rockowych stylów i poszerzanie granic gatunku. Rudowłosy i chudy, od
razu rozpoznawalny, Ginger Baker, który kiedyś zaczynał od jazzowej perkusji, a potem sprawdził się w
najlepszych zespołach brytyjskiego bluesa, w Cream z talentem showmana
potwierdzał swą wykonawczą klasę za stosunkowo
bogatym, pomysłowo dobranym zestawem
perkusyjnym. Żonglował to nietypowym wtedy dla rocka akcentowaniem, to
zmiennymi, w tym również - złożonymi, metrami i ciekawym, charakterystycznym
brzmieniem. Spopularyzował w rocku dwa bębny basowe i samodzielne,
pełnowymiarowe sola perkusyjne (posłużyła mu ku temu własna kompozycja Toad). Gdy wyczytałem w sieci wiadomość
o jego śmierci, zaraz włączyłem sobie White
Room z albumu Cream Wheels Of Fire
ze wspomnianego wyżej roku. To wspaniała,
mająca swą specyficzną oryginalność kompozycja basisty-wokalisty Jacka Bruce’a z kapitalną gitarą Erica Claptona,
ale o ileż gorzej zabrzmiałaby bez perkusyjnej partii Bakera, bez tego pełnego
polotu „podbicia”… W Cream, szczególnie podczas charakterystycznych dla tego tria
rozimprowizowanych koncertów – co utrwalono na płytach live – perkusja była
równorzędnym instrumentem dla gitary i basu. Na tym także polegała magia Cream!
W tych smutnych okolicznościach sięgnąłem też po – opublikowaną 10 lat temu -
autobiografię Gingera Bakera, zatytułowaną stosownie do jego trudnego
charakteru: Hellraiser… Można z tej książki dowiedzieć się, że z jego inicjatywy
powstał Cream, bo zaproponował wspólne granie Claptonowi… Eric Clapton
potwierdza to w swojej autobiografii. Pożegnalne koncerty grupy w londyńskim Albert Hall z listopada 1968 roku gitarzysta wspomina w
swej książce jako przyjemnie ekscytujące, godne zakończenie działalności. Baker
natomiast w Hellraiser określa jako
okropne z powodu… zbyt mocnego nagłośnienia. Ale, oczywiście, obserwując jego
grę na filmie dokumentującym imprezę, dostępnym na DVD Farewell Concert nie można dostrzec, aby coś było nie w porządku w
jego grze na perkusji.
A teraz o dwóch książkach, które dopiero co ukazały się na rodzimym rynku (Hellraiser niestety nie doczekał się polskiej edycji). Pierwsza, Tylko smutek jest piękny, to opowieść niewidomym pianiście Mieczysławie Koszu, jednej z wyjątkowych osobowości twórczych krajowego jazzu (dodam, że jego longplay Reminiscence, z błyskotliwymi parafrazami klasyki i wzlotami własnej twórczości, od momentu ukazania się w 1972 roku ma miejsce na mojej półce często słuchanych płyt). Biografia Kosza autorstwa Krzysztofa Karpińskiego jest napisana zgrabnie, rzetelnie. To wciągająca, ale naprawdę poważna praca. Jak temat. Jest tyle, ile trzeba, o owocnym, ciężkim i tragicznie przerwanym życiu tego muzyka, jest też satysfakcjonująco omówiony jego dorobek artystyczny i szczególny styl. W sumie - świetny portret wyjątkowego artysty (dlatego tym bardziej mi przyjemnie, że wśród wielu dotyczących Kosza cytatów z prasy znalazły się także dwa z mojej publikacji w „Jazzie” sprzed 40 lat). Podobno książka ta była inspiracją dla reżysera filmu fabularnego Ikar. Legenda Mietka Kosza. Filmu dotąd nie widziałem. Ale muszę tu zaraz dodać, że Kosz był zawsze dla mnie kimś mającym swoją legendę. I że obawiam się, iż do Ikara przeniknęło coś z obecnej „rozwibrowanej”mody na ekranowe biografie niezwykłych outsiderów. A poza tym z wydrukowanego w „Wprost” wywiadu uzdolnionego aktora, który zagrał Mieczysława Kosza, dowiedziałem się, że choć wychowywał się w świecie muzyki, jazzu, to nigdy wcześniej o Koszu nie słyszał!
No i druga książka, którą ostatnio dodałem do swojej
biblioteki: wywiad-rzeka z Muńkiem Staszczykiem, autorstwa Rafała Księżyka.
Na przestrzeni blisko 30 lat wielokrotnie przeprowadzałem
wywiady z Muńkiem dla pism, które współzałożyłem, dla „Tylko Rocka” i „Teraz
Rocka” . Pamiętam, zwierzył mi się kiedyś przy jednej z takich okazji, że za
swoje najlepsze cechy uważa upór, konsekwencję i miłość do ludzi, że lubi pokera
i jest totalnym fanem kina. I że trudno byłoby mu żyć bez London Calling The Clash i Desire
Dylana… W moim odczuciu świetnie go to charakteryzowało. Nadal tak uważam.
Miałem też okazję jako prowadzący dział polski
przygotowywać do druku wywiady ze Staszczykiem, autorstwa tylkorockowych i terazrockowych
współpracowników. A ze wszystkich tych rozmów, moich i kolegów, wyzierał
wizerunek Muńka jako kogoś, kto spełnia się w rocku i nie odgrywa niczego przed
dziennikarzem. Zaś muzykę rockową po prostu lubi. A lubić to, co się robi, to
przecież najlepsza podstawa działalności z której może wyniknąć coś godnego
uwagi. Nic więc dziwnego, że Muniek – tak naturalny, tak, mimo dostrzegalnych
ambicji, pozbawiony zadęcia na „uprawianie sztuki” – już od wielu lat jest
jedną z najważniejszych postaci rodzimej muzyki rockowej. I ze swą grupą
T.Love, i bez niej (bardzo cenię jego pierwszy solowy album, przyozdobiony
takimi numerami jak Święty). Poproszony
kiedyś przez Muńka o wypowiedź do książeczki boxu T.Lovestory ,napisałem o nim, że to ktoś, kto potrafi dobierać
sobie odpowiednich muzyków, bardzo charakterystyczny wokalista, charyzmatyczny,
ale też ujmujący naturalnością frontman. I wojujący ze złem tego świata
niepokorny tekściarz. Również teraz mógłbym to powtórzyć.
Staszczyk stał się bohaterem kilku książek. I nie odczuwa
się tego jako nadmiaru. Ktoś tak zwykły i niezwykły zarazem na pewno na to
zasługuje. Ale ta najnowsza z książek, King!,
nie tylko fetuje Muńka tytułem, lecz też
faktycznie króluje wśród książkowych publikacji poświeconych temu wokaliście
i tekściarzowi. Mimo, iż mam tyle wywiadów ze Staszczykiem w moim autorsko-redaktorskim
dorobku i znam go osobiście od kilkudziesięciu lat, z dużym zainteresowaniem
przeczytałem ten gruby tom rozmów, które odbył z nim Rafał Księżyk. Trudno się
oprzeć wrażeniu, że Muniek po prostu potrzebował takiej książki, mnóstwa takich
dziennikarskich kadrów z bliska. W wyniku tego zabiegu nie ukazuje się tu czytelnikowi
jakiś nowy Muniek Staszczyk, ale naprawdę można go poznać lepiej i utwierdzić
się w tym, że warto było. A przy okazji - zaliczyć pewien wycinek polskiej
rockowej rzeczywistości, czasami widziany z nowej perspektywy… Książka trafiła
do sprzedaży w połowie października, tuż przed premierą drugiego solowego
albumu Staszczyka, Syn miasta. Płyty
kapitalnie zapowiedzianej piosenką Pola,
mocno Muńkową choć tekst naszego wokalisty powiązany jest tu z muzyką tak
„osobnego” Dawida Podsiadły.
Pewnie wszyscy wiedzą, że książka i płyta ukazały się w
szczególnych okolicznościach: Muniek nadal dochodzi do siebie po wylewie,
którego doznał w lecie podczas pobytu w Londynie (okrutna ironia losu: pojechał
tam przeżyć megaprzyjemność - koncert Boba Dylana). Książka King! zresztą kończy się jego listem z
londyńskiego szpitala.
Wideo, które ostatnio trafiło do mediów społecznościowych
, wideo nagrane w związku z premierą płyty i książki, może napawać optymizmem.
Muniek, dziękujący wszystkim za wsparcie w trudnych momentach choroby po prostu wypada jak Muniek,
i mówi jak Muniek, choć zastrzega się, że po wylewie czuje się spowolniony. Mnie napisał w SMS-ie kilka dni temu, że
czuje się lepiej, ale ranki nadal spędza z lekarzami. I dodał, że kontakty z
mediami są dla niego wysiłkiem, bo nie
jestem jednak w pełni zdrowy. Życzę mu, aby jak najszybciej był zdrów jak
tylko można (i dołączam to do wcześniejszych życzeń powrotu do zdrowia).
I liczę, że jeszcze nie raz porozmawiamy sobie o rocku.
Że zada mi swoje tradycyjne pytanie, na jakie fajne płyty trafiłem ostatnio, a
ja – nie da się ukryć: dziesięć lat od niego starszy - kolejny raz namówię go
do posłuchania jakiegoś świetnego albumu
którejś z zapomnianych grup.
A druga solowa płyta Muńka podoba mi się tak jak pierwsza.
Jeszcze jeden dowód, że ma swój styl i nie odpuszcza.
Z moich spotkań z Kingiem. Luty 2010, rozmawiam z Muńkiem
Staszczykiem tuż przed premierą jego pierwszego solowego albumu, Muniek. Podkreślał wtedy, że to jest uczciwie zrobiona płyta i że nie
będzie robił z siebie jakiegoś modniachy.
Zdjęcie autorstwa Ani – dziękuję.
Oby tylko Muniek wrócił szybko do pełni zdrowia.
OdpowiedzUsuń