Przejdź do głównej zawartości

Strasznie mi to odpowiadało

Niebieska, lakierowana okładka, na niej tylko fantazyjne białe litery, układające się w napis „Bob Dylan”. Składankowy, licencyjny longplay Supraphonu z 1968 roku, który w czasach licealnych pożyczyłem od kolegi. Pożyczyłem, bo chciałem posłuchać jakiegoś przekroju repertuaru intrygującego artysty, który wszystkim kojarzył się z Blowin’ In The Wind.
Koniec lat 70. Na prywatkach u znajomych wcześniej czy później ktoś musi puścić nagrania z jego płyty, choć niesie ona uduchowione treści: Slow Train Coming.
Lato 2008. Słoneczny dzień, siedzę w autokarze pędzącym francuską autostradą, za ileś tam godzin skończy się moja podróż z Paryża do Warszawy, na uszach mam słuchawki discmana. A w discmanie kupione w Virgin przy Polach Elizejskich remasterowane wydanie Blonde On Blonde.
Śpiewane przez Dylana gawędy w bluesującej oprawie okazują się wspaniałą „muzyką drogi”, od tej strony dotąd tego albumu nie znałem. 

Z takich okruchów mógłbym jeszcze długo składać mój bardzo osobisty portret Boba Dylana.
Od kilku dni –  Noblisty.   
Czyli Bob Dylan na medialnej tapecie w związku z wspaniałym wyróżnieniem, jakie go spotkało 13 października. A także z powodu  jego – jak na razie – braku  reakcji na decyzję Akademii Szwedzkiej. Pisarz Andrzej Stasiuk wyznaje w prasowym wywiadzie, że miał łzy w oczach, gdy dowiedział się, że Dylan dostał literacką nagrodę Nobla.  Jeśli chodzi o mnie – nie powiem, żebym się wzruszył, ale poczułem pewną satysfakcję. Bo Dylana bardzo cenię za jego muzyczno-tekstowy dorobek (i twórczą długowieczność), a do niektórych jego płyt zawsze chętnie wracam. I uważam, że ten Nobel po prostu mu się należał: jego poetyckie teksty piosenek, od egzystencjalnych niepokojów po surrealistyczne wizje, w latach 60. okazały się czymś wyjątkowym i wywarły wielki wpływ na popkulturę (rzeczywiście nowa poetycka ekspresja, wpisująca się w wielką tradycję amerykańskiej pieśni - jak to ujęli jurorzy ze Sztokholmu). Nie przypadkiem teksty Dylana zauroczyły kiedyś Beatlesów i Jimiego Hendrixa. Potem  zaś Dylan pisał…. jak Dylan, dzięki czemu nadal pozostawał inspiracją i punktem odniesienia dla mnóstwa twórców. Co warto tu dodać: dwa lata temu wiodące nowojorskie wydawnictwo Simon&Schuster wydało blisko tysiącstronicowy tom jego tekstów piosenek, przygotowany do druku przez trójkę krytyków literackich… (no i były wcześniej, oczywiście skromniejsze, antologie i tom prozy poetyckiej, Tarantula). Wracając do płyt Dylana z jego ogromnej dyskografii: przyznam się, że z najchętniej słucham kilku jego albumów spośród tych, uważanych za najlepsze: są to – według kolejności ukazywania się – The Freewhewlin’ Bob Dylan, Bringing It All Back Home, Highway 61 Revisited, Blonde On Blonde i Desire, ale oczywiście płyt Dylana mam więcej, bo cóż to za kolekcja muzyki popularnej bez jego The Times They Are A-Changin’ , John Wesley Harding, Blood On The Tracks, Oh Mercy czy Time Out Of Mind… Ten wspaniały, niepowtarzalny folkowo-rockowy gigant,  spodobał mi się też na dziwnej jak na niego, nie tak dawno wydanej płycie Shadows In The Night, gdzie jego charakterystyczny głos zaskakująco dobrze sprawdza się w dopieszczonych popowych evergreenach z repertuaru Franka Sinatry.
Było o płytach, teraz o koncercie, bo to przecież pisarz korzystający z estrady. Na występie  Boba Dylana byłem tylko raz, ale jaki to był występ! Chodzi o koncert  w warszawskiej Sali Kongresowej, w lipcu 1994 roku. W repertuarze nie zabrakło Just Like A Woman i All Along The Watchtower, które wyjątkowo lubię. Jednak co ważniejsze, nie było to spotkanie z publicznością na zasadzie: klasyk celebruje swą pozycję, kultywuje swój styl. Ten styl po prostu zapanował na scenie i był oszałamiająco żywy. Dylan tego wieczoru to był klasyk, którego muzyka, nawet sprzed wielu lat, zabrzmiała świeżo, współcześnie, zadziornie – wersje niektórych utworów cechowała rockowa hałaśliwość, niemal punkowość (szczególnie ostry był perkusista...). Można było dostrzec, że stanowiło to niemiłe zaskoczenie dla starszej części widowni, nastawionej na Dylana tylko z gitarą akustyczną i harmonijką, na Dylana od folkujących protest songów…  Ciekawy jestem, czy na tym koncercie była Maryla Rodowicz? Pamiętam, że na przełomie lat 60. i 70.  należała do największych fanów tego artysty w naszym kręgu estradowym, a nagrane przez nią polskojęzyczne wersje The Times They Are A-Changin’ i Blowin’ In The Wind (jako Czas wszystko zmienia i Odpowie ci wiatr) były udane, przekonujące. Z Marylą Rodowicz zdarzyło mi się przeprowadzić wywiad wiosną 1977 roku, w czasach, gdy w miesięczniku „Jazz”, w którym właśnie zacząłem pracować, dzięki poszerzeniu formuły mogły pojawiać się większe wywiady z ambitniejszym reprezentantami rodzimej pop music. W trakcie naszej rozmowy Rodowicz chętnie podjęła temat Dylana, powiedziała, ze wychowała się na jego muzyce, że w początkach swej kariery była zafascynowana  sposobem, w jego śpiewania: Ten luz… strasznie mi to odpowiadało. Przyznała też, że była pod wrażeniem jego tekstów.
Czy ktokolwiek mógł wtedy przewidzieć, że w następnym stuleciu podobne będą odczucia członków Akademii Szwedzkiej?





Komentarze

  1. Oj też tego słuchałam, teraz gdzieś te rytmy mi umknęły ... zapomniało się. Czas na powroty :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest szczególna okazja, ale i bez okazji czasami warto do Dylana wrócić. Ręczę. Jakby to banalnie nie zabrzmiało: Dylan jest jest jeden. Pozdrawiam

      Usuń

Prześlij komentarz

Wszystkie komentarze są moderowane.

Popularne posty z tego bloga

Będziemy siadać przy stole, a Marek znów zacznie malować. Rozmowa z Bożeną Ałaszewską.

Gdy rozmawiałem z Markiem Ałaszewskim dla „Teraz Rocka” po ukazaniu się jego albumu Laufer , w pewnym momencie powiedział mi ze śmiechem: Jak będę miał 90 lat, to nie wiem, czy dam jeszcze radę płytę nagrać. Postanowiłem więc nie za dwadzieścia jak możnaby się spodziewać, lecz za dwa lata nagrać następną… 70-letni wtedy Ałaszewski poinformował, że pisze też rzeczy na orkiestrę i chóry, i taka będzie jego następna płyta po ostro rockowym Laufrze … Niestety, nie powstała. Pozostał artystą wydającym co dwadzieścia lat longplay-wydarzenie. Pierwszym i najsłynniejszym jest Mrowisko . Longplay nagrany został dokładnie 50 lat temu, w marcu 1971 roku, a jego zawartość nadal przykuwa uwagę, świetnie się broni.

Nie będę psuł legendy. Rozmowa z Andrzejem Nowakiem.

  Jest naprawdę śliczny   – zapewnił mnie Andrzej Nowak podczas naszej rozmowy w końcu czerwca. A chodziło o jego najnowszego Harleya-Davidsona, model cywilny z 1942 roku, którego z pomocą teścia skompletował i który powiększył jego i tak już imponującą kolekcję motocykli tej legendarnej marki. Andrzej rozmawiał ze mną przez telefon siedząc obok Harleya w swoim warsztacie, wyjątkowo ważnej części jego – jak mawia - „posiadłości” pod Głubczycami, gdzie od lat mieszka z żoną, Justyną, pod ochroną swoich ukochanych pitbulli.

„Na cały świat”( o najlepszych płytach 2023 roku i nie tylko…). Rozmowa z Michałem Wilczyńskim

Początek roku to, jak wiadomo, świetna pora na podsumowania. Także na rozmowę o najciekawszych płytach minionego roku. Z oczywistych powodów będzie to rozmowa głównie o albumach rockowych, bo przede wszystkim rockiem zajmuję się na moim blogu. Na rozmówcę wybrałem - jak w zeszłym roku - Michała Wilczyńskiego, założyciela i szefa wytwórni GAD Records, która także w 2023 roku dorzuciła sporo ciekawego do oferty fonograficznej, dostępnej na naszym rynku.