Przejdź do głównej zawartości

Walker i Ozzy

Pod koniec lat 70., – jako jeden z etatowych pracowników miesięcznika „Jazz. Magazyn Muzyczny” – w ówczesnych, nadal dość siermiężnych  warunkach PRL-u byłem w o tyle szczęśliwej sytuacji, że miałem dostęp do takich informacji ze świata, które ciekawiły mnie wyjątkowo. Otóż redakcja miała załatwioną prenumeratę anglosaskiej prasy muzycznej. Do „Jazzu” regularnie docierał brytyjski tygodnik „Melody Maker”, dzięki czemu byliśmy właściwie na bieżąco, jeśli chodzi o to, co działo się w anglosaskim  rocku. Pamiętam, jesienią 1978 roku zwrócił moją uwagę anons reklamowy nowego albumu Black Sabbath, Never Say Die!

Było to intrygujące zdjęcie pilotów, wyglądających niczym zjawy z innego świata: z twarzami zasłoniętymi jakimiś wymyślnymi maskami tlenowymi (kolejne dziełko grafików Hipgnosis, o ich autorstwie  jeszcze wtedy oczywiście nie mogłem wiedzieć) . Jako że od ukazania się dwóch pierwszych albumów śledziłem poczynania Black Sabbath (inna sprawa, że z upływem lat, od płyty Sabotage, coraz to bardziej na luzie), zapragnąłem mieć w swoich zbiorach wspomniany longplay. Nie pamiętam, czy w zagranicznej prasie czytałem jakąś jej recenzję, czy usłyszałem jakiś z niej utwór w Polskim Radiu… Po prostu chciałem mieć nową płytę tych klasyków ciężkiego grania, bo kilka poprzednich, od Sabotage począwszy, odpuściłem sobie, wydawałem pieniądze na longplaye jazzowych mistrzów. A gdy moja ówczesna znajoma, mieszkająca wtedy w Madrycie, Magda Ikonowicz (teraz dla wszystkich Magda Gessler od telewizyjnych od telewizyjnych programów kulinarnych), postanowiła mi zrobić prezent i przysłać jakąś płytę, bez wahania wskazałem  ten najnowszy Sabbath, Never Say Die! I nie pożałowałem tego wyboru...     
Wczoraj przeglądałem  Q Rock Stars Encyclopedia., gruby tom przedstawiający kariery słynnych rockmanów w formie kalendariów. Chciałem przypomnieć sobie, jakie to rockowe rocznice przypadają w listopadzie? W haśle Black Sabbath  trafiłem na taką, która nie jest w tym roku okrągła, ale na tyle ważna, że warta przypomnienia. Dla fanów Black Sabbath było to bardzo niepokojące zdarzenie. Trzydzieści dziewięć lat temu, w listopadzie 1977 roku Ozzy Osbourne  po raz pierwszy rozstał się z Sabbathami. Czy można było sobie wyobrazić ten zespół bez jego tak charakterystycznego śpiewu, bez tego niepowtarzalnego głosu? Po ukazaniu się longplaya Heaven And Hell w 1980 roku, z Ronniem Dio w roli śpiewającego frontmana, okazało się, że można. Ale zdaniem wielu – przyznam, moim też – był to już, oględnie mówiąc, trochę inny zespół, mimo nadal  natychmiast rozpoznawalnych gitarowych riffów Tony’ego Iommiego. Żeby było zupełnie jasne: mam pełen szacunek dla Dio!
Wrócę jednak do listopada 1977. Ozzy, jak wspomina w swojej autobiografii –  zmęczony kilku latami  koncertowania, sterany narkotykami i alkoholem, sfrustrowany marnymi dochodami mimo światowej popularności grupy –  któregoś dnia wyszedł z sabbathowej próby i postanowił rzucić zespół. Na jego miejsce pozostała trójka Iommi–Butler–Ward zaprosiła krajana z rejonu Birmingham, Dave’a Walkera, od początku lat 70. znanego z bluesrockowego Savoy Brown.  Zaczęła pracować z nim nad nowymi utworami, ale skład ten wystąpił tylko raz, krótko, w programie telewizyjnym, bo – jak to skomentował po latach Osbourne – chłopakom jakoś nie układało się z Walkerem. No i Ozzy wrócił do Black Sabbath w początku 1978 roku. Inna sprawa, że tylko na nieco ponad rok i że nie obyło się bez mediacji sabbathowego basisty, Geezera Butlera, bo Tony Iommi nadal był cięty na wokalistę z powodu trwających od dawna jego nieobliczalnych zachowań. Po powrocie Osbourne’a , w ciągu kilku miesięcy w kanadyjskim Toronto powstał ostatni studyjny album klasycznego składu grupy, wspomniany wyżej  Never Say Die! Płyta bardzo udana, jakby na przekór stresowi, w jakim powstawała (zasadniczo Ozzy odmawiał udziału w utworach skomponowanych za kadencji Walkera, żądał nowego materiału). Płyta nie robiąca wrażenie tak wymęczonej i banalnej, jak poprzednia, Technical Ecstasy. Płyta zawierająca  utwory z odpowiednim nerwem (prawdziwie sabbathowo mocne i stylowe), jak też całkiem zgrabne, przekonujące niemal progrockowe fragmenty (aranżacyjne urozmaicenia, z dawką klawiszy  i nawet instrumentów dętych…).  Jednak w 1981 roku Ozzy, zajęty już swoją karierą solową, twierdził, że wstydzi się tego albumu, a pozostali muzycy – po wyrzuceniu Osbourne’a ze składu, zajęci kreowaniem „nowego Sabbathu” – też jakby chcieli zapomnieć o tym longplayu, co prawda nieźle przyjętym przez brytyjską publiczność, lecz jeszcze gorzej sprzedającym się w USA niż Technical Ecstasy. Znamienne też, że  Geezerowi Butlerowi  sesja nagraniowa Never Say Die!  przede wszystkim kojarzyła się z kłopotami z pijącym na umór Osbourne’em, jak i z uzależnieniem od używek  całej grupy (vide wywiad  w „Kerrang!”, z 1991 roku),  Wszystko to zapewne nie było bez wpływu na opinie anglosaskich „speców od rocka” . Nawet z perspektywy wielu lat, w popularnych przewodnikach płytowych album zaliczony został do najsłabszych w dorobku formacji. Zadziwiający nonsens, chyba owi krytycy nie zdobyli się na to, aby w końcu  uważnie posłuchać.  Dlatego ucieszyło mnie,  że w czasach „Tylko Rocka”, piszący dla naszego miesięcznika recenzje płyt do wkładki Black Sabbath - ówczesny muzyk Klanu – Artur Łobanowski, podzielał moje zdanie na temat Never Say Die! i ocenił ten album wysoko. A i w recenzjach innych autorów publikowanych przy retrospektywnych okazjach już później,  w „Teraz Rocku”,  to album na trzy i pół gwiazdki. Czyli w naszej klasyfikacji więcej niż „warto posłuchać”. Jednym z moich ulubionych utworów z  Never Say Die! – płyty, która spodobała mi się od pierwszego przesłuchania i do której nadal chętnie wracam – jest utwór Junior’s Eyes,  mający swą atmosferę i porywający, kontrastowy refren, którego ostatnie wersy to I’ll try my hardest not to cry, when it is time to say goodbye (tekst najwyraźniej odnosi się do ówczesnej sytuacji Ozzy’ego, któremu dopiero co zmarł ojciec). Właśnie tę kompozycję jako jedyną  „sprzed Toronto” zaakceptował Osbourne i jako też jedyną nową, zespól wcześniej  wykonał publicznie z Dave’em Walkerem w składzie (obok klasycznego War Pigs ), w programie telewizyjnym BBC Midlands, w styczniu 1978 roku. Piosenka miała już wtedy ten sam szkielet  gitarowo-rytmiczny, ale w aranżacji dochodziła harmonijka. A Walker nie próbował naśladować Ozzy’ego, śpiewał przybrudzonym, soulującym głosem, oczywiście też inny tekst. Każdy się może o tym przekonać, bo zachowało  się nagranie Junior’s Eyes, w tej wersji i w tym w tym składzie. Nagranie, które nie wyszło na żadnej oficjalnej płycie grupy, ale jest w necie. Fajna ciekawostka, lecz nie pozostawiająca też wątpliwości, że cały album Never Say Die! z Dave’em Walkerem to nie byłby fajny Sabbath.
               


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Będziemy siadać przy stole, a Marek znów zacznie malować. Rozmowa z Bożeną Ałaszewską.

Gdy rozmawiałem z Markiem Ałaszewskim dla „Teraz Rocka” po ukazaniu się jego albumu Laufer , w pewnym momencie powiedział mi ze śmiechem: Jak będę miał 90 lat, to nie wiem, czy dam jeszcze radę płytę nagrać. Postanowiłem więc nie za dwadzieścia jak możnaby się spodziewać, lecz za dwa lata nagrać następną… 70-letni wtedy Ałaszewski poinformował, że pisze też rzeczy na orkiestrę i chóry, i taka będzie jego następna płyta po ostro rockowym Laufrze … Niestety, nie powstała. Pozostał artystą wydającym co dwadzieścia lat longplay-wydarzenie. Pierwszym i najsłynniejszym jest Mrowisko . Longplay nagrany został dokładnie 50 lat temu, w marcu 1971 roku, a jego zawartość nadal przykuwa uwagę, świetnie się broni.

Nie będę psuł legendy. Rozmowa z Andrzejem Nowakiem.

  Jest naprawdę śliczny   – zapewnił mnie Andrzej Nowak podczas naszej rozmowy w końcu czerwca. A chodziło o jego najnowszego Harleya-Davidsona, model cywilny z 1942 roku, którego z pomocą teścia skompletował i który powiększył jego i tak już imponującą kolekcję motocykli tej legendarnej marki. Andrzej rozmawiał ze mną przez telefon siedząc obok Harleya w swoim warsztacie, wyjątkowo ważnej części jego – jak mawia - „posiadłości” pod Głubczycami, gdzie od lat mieszka z żoną, Justyną, pod ochroną swoich ukochanych pitbulli.

„Na cały świat”( o najlepszych płytach 2023 roku i nie tylko…). Rozmowa z Michałem Wilczyńskim

Początek roku to, jak wiadomo, świetna pora na podsumowania. Także na rozmowę o najciekawszych płytach minionego roku. Z oczywistych powodów będzie to rozmowa głównie o albumach rockowych, bo przede wszystkim rockiem zajmuję się na moim blogu. Na rozmówcę wybrałem - jak w zeszłym roku - Michała Wilczyńskiego, założyciela i szefa wytwórni GAD Records, która także w 2023 roku dorzuciła sporo ciekawego do oferty fonograficznej, dostępnej na naszym rynku.