To były takie
czasy, że gdy naprawdę interesowałeś się rockiem – wielka była szansa, że także
zainteresujesz się serio jazzem. To był przełom lat 60. i 70., oba gatunki
miały coraz więcej wspólnego ze sobą,
pojawił się też łączący je nurt
jazzrockowy, inicjowany zarówno przez rockmanów, jak i przez jazzmanów
(którzy ostatecznie wypracowali sobie gładszą i bardziej erudycyjną konwencję „fusion”).
To były takie
czasy, że polski jazz stanowił jedną z najbardziej frapujących propozycji rodzimej
estrady. I jedną z tych, które – przy
całej swej oryginalności, swoistości – w jakimś stopniu przybliżały nas do
wolnego, zachodniego świata. Co przydawało rodzimej jazzowej twórczości
dodatkowego smaku (tym bardziej, że większość krajowego rocka została
bigbeatowo spacyfikowana, choć były wspaniałe wyjątki, jak Czesław Niemen,
Breakout Tadeusza Nalepy czy Klan ). Nasi jazzmani, mając już jakąś akceptację władz
dla swoich działań, uzyskaną podczas
politycznej odwilży czasów Polskiego Października i utrzymaną dzięki muzycznemu
wkładowi w międzynarodowe sukcesy krajowych filmowców, od początku lat 60.
należeli do tych, dzięki którym w warunkach dyktatu oficjalnej, „socjalistycznej
kultury” istniała owa wspaniała artystyczna
nisza, pojawiała się sztuka nie naznaczona „jedyną, słuszną ideologią”. Bo choć
„żelazna kurtyna” nie była już taka szczelna, jak kiedyś, to przecież nadal
Europa drastycznie dzieliła się na Zachód i na Wschód, tworzony przez państwa-„demoludy” pod
kontrolą ZSRR, jego zbrojnych sił i jego komunistycznej ideologii...
Ale wróćmy do
muzyki: poczynania wyróżniających się krajowych jazzmanów dokumentowała,
wydawana bardzo starannie przez Polskie Nagrania seria longplayów, sygnowana
„Polish Jazz”. To w jej ramach w 1966 roku ukazała się – jako piąta z kolei pozycja – płyta kwintetu Krzysztofa Komedy, Astigmatic, Płyta uznawana przez wielu
krytyków ze świata za – co na pewno nie jest komplementem na wyrost – jeden z
najlepszych europejskich albumów jazzowych
(a przez autorów opiniotwórczego, brytyjskiego przewodnika „The Penguin
Guide To Jazz On CD” nawet za jeden z najwspanialszych albumów w historii
jazzu!).
Już jako
licealista, na przełomie lat 60. i 70., chodziłem na koncerty jazzowe. Na
pierwszym w moim życiu koncercie Czesława Niemena (zresztą ze składem, w którym znaleźli się dwaj eks-muzycy Zbigniewa Namysłowskiego) byłem w stołecznej Sali Kongresowej we wrześniu 1969 roku, na drugim – niemal równo rok później, w tej samej pięknej sali,
ale podczas festiwalu Jazz Jamboree, w którym zespół Niemena wziął udział gościnnie wzmocniony już przez całe grono muzyków z czołówki rodzimego jazzu (wzbogacili Niemenowi Człowiek jam niewdzięczny freejazzowym
intermedium). Miałem też okazję w trakcie tego Jamboree posłuchać tria angielskiego saksofonisty Johna Surmana, które swoją swobodną i pełną niebywałej energii muzyką zrobiło na mnie ogromne wrażenie – to był, jak dla mnie,
muzyczny cios porównywalny… no, mogę nawet powiedzieć: z Led Zeppelin II…. Pamiętam, że po napisaniu próbnej matury z
matematyki, w późnomarcowy, ciepławo-deszczowy dzień, postanowiłem chociaż
trochę wynagrodzić sobie ten wysiłek i nerwy – i pojechałem do warszawskiego
sklepu Polskich Nagrań, który mieścił się wtedy przy ul. Kruczej i gdzie
namierzyłem już wcześniej longplay,
który bardzo chciałem mieć: Live
Recording grupy Michała Urbaniaka, Polish Jazz vol. 24, w gruncie rzeczy pierwszy polski jazzrockowy album jazzowej ekipy… Po powrocie
do domu włączyłem płytę i radość z dobrze napisanej próbnej matury (jak się okazało:
rzeczywiście nie pomyliłem się w tych swoich odczuciach) połączyła się z
radością z muzycznego nabytku, który mnie po prostu powalił. Choćby ten
fragment suity Jazz Jamboree 70 - Ej blues… I to tak nowoczesne wówczas, zelektryfikowane i wspaniale ekspresyjne
brzmienie… Po pierwszych przesłuchaniach zanotowałem sobie w kalendarzyku,
który zresztą mam do tej pory: Świetna
płyta. To był rok 1972 i od tegoż
roku zacząłem regularnie kupować longplaye z serii Polish Jazz, stare i nowe, włączyłem
do zbioru wspomniany już album Komedy, który mnie zafascynował swoim klimatem, nabyłem też płytę Marianny
Wróblewskiej (i również zauroczyła mnie, szczególnie te nieco „przerysowane”,
ale dzięki temu wyjątkowe, wokalnie interpretacje standardów, z fortepianowym
akompaniamentem Mieczysława Kosza i Włodzimierza Nahornego ). Dodam, że kilka
lat później przeprowadziłem z Wróblewską wywiad - i tym przyjemniej było
mi spotkać się z nią niedawno, przy okazji programu TVP Kultura poświęconego
Czesławowi Niemenowi.
Właśnie!
Dziennikarstwo muzyczne...
Od 1973 roku
zdarzało mi się drukować w „Jazzie”, miesięczniku, który darzyłem estymą, bo i ukazywały się tam ciekawe materiały
o muzyce jazzowej, i w rubryce „Rytm i Piosenka” można było trafić na
najrzetelniejsze w ówczesnej polskiej prasie artykuły o wiodących artystach
anglosaskiego rocka, jak też interesujące wypowiedzi rodzimych muzyków spod znaku
„mocnego uderzenia” (i nawet mi przez
głowę nie przeszło, że założyciel pisma, Józef Balcerak, cztery lata później
zaproponuje mi u siebie etat…). Ale że czasami bywało tych fajnych publikacji
mniej, niż mogli oczekiwać tacy zainteresowani rockiem i jazzem studenci, jak
wtedy ja i mój przyjaciel, Marek
Zalewski, więc przystałem na pomysł Marka i – tak to się dziwnie zaczęło - wiosną
wspomnianego roku napisaliśmy do
redakcji „Jazzu” dość krytyczny list, zgłaszając przy okazji chęć współpracy.
Ku naszemu zdumieniu, odpowiedź była szybka i pozytywna. Dzięki temu zacząłem
pisać regularnie dla „Jazzu”. Pierwszy mój artykuł, o bardzo popularnym wtedy w
Polsce węgierskim zespole Omega ukazał się w druku mocno skrócony i znacznie przerobiony, ale już
następne przechodziły przez redakcyjne
sito z mniejszymi zmianami lub w ogóle nie tknięte redaktorskim ołówkiem. Tak było z moim pierwszym większym, już
całostronicowym, artykułem.
Tekst ten poświęciłem
serii Polish Jazz.
W ówczesnej siedzibie Polskich Nagrań, wtedy
fonograficznego niemalże monopolisty PRL, spotkałem się z Andrzejem Karpińskim,
sympatycznym współinicjatorem i – nieprzerwanie - redaktorem owej, już bardzo
cenionej, także zagranicą, serii. Pod koniec 1973 roku, gdy odbyła się ta
rozmowa, Polish Jazz liczył 35 pozycji, najnowszymi tytułami były Winobranie
zespołu Zbigniewa Namysłowskiego, Carry
On Jazz Carriers i Unit Adama
Makowicza (w duecie z Czesławem Bartkowskim). A jako pozycja 36. zapowiedziana
już została kolejna koncertówka Michała Urbaniaka… Gdy chciałem uzyskać dane
dotyczące sprzedaży poszczególnych polishjazzowych longplayów, redaktor
Karpiński skierował mnie do równie sympatycznego Franciszka Pukackiego. Nie
zdawałem wtedy sobie sprawy, z jak barwną postacią mam do czynienia. Pukacki
zapisał piękną, bohaterską wojenną kartę
jako oficer Wojska Polskiego, potem zaś jako cichociemny i partyzant AK
(odkrytą po jego śmierci, w czasach wolnej Polski, jego współpracę z organami
bezpieczeństwa PRL pozostawiam wyspecjalizowanym historykom, nie czuję się
kompetentny do wyrażenia tu jakiejś opinii…). Jeśli zaś chodzi o jego pracę
jako kierownika Działu Zbytu i Reklamy Polskich Nagrań, na pewno bardzo pomagał
Czesławowi Niemenowi, będąc świadomy jego wielkiego talentu i oryginalności. To
dzięki Pukackiem pierwsze egzemplarze longplaya Sukces ukazały się niespełna
trzy miesiące po nagraniu, w sytuacji, gdy półroczny cykl produkcyjny dużej
płyty dla ówczesnej państwowej fonografii był czymś rekordowo krótkim. Pukacki
publicznie też bronił dobrego imienia Niemena, gdy próbowano muzyka oczernić, prokurując „sprawę radomszczańską”.
Ja, powtórzę,
trafiłem do Franciszka Pukackiego, aby poznać wyniki sprzedaży. Może nawet
sięgnął po jakieś dokumenty, lecz potem już po prostu z głowy, zdecydowanym
tonem podawał mi dane i to bardzo szczegółowe. Na przykład sprzedaż longplaya Old
Timers – prowadzącego w zestawieniu - wynosiła 38 060 egzemplarzy,
następna w kolejności płyta Jazz Band Ballu, jak usłyszałem od Pukackiego, rozeszła się w nakładzie 20 100
egzemplarzy, a trzeci z pierwszej trójki album - longplay, na którym Krzysztof Sadowski raczył
publiczność brzmieniem swego Hammnonda i jazzowymi parafrazami Beatlesów, znalazł do owego czasu 19 500 nabywców.
Pan Pukacki, poinformował też mnie, że prowadzenie Old Timersów - warto tu dorzucić: udana sesja naszych speców od traditionalu z brytyjskim klarnecistą, Sandy Brownem -
wynikło ze znacznego eksportu do NRD (gdzie najwyraźniej bardzo ceniono polski jazz tradycyjny i takich gości). A
następnie zaznajomił z rynkowymi
osiągami reszty najpopularniejszej dziesiątki Polish Jazzów. W przypadku nagrań
Big Bandu Stodoła posuwając się do zgoła aptekarskiej dokładności: 15 210
sprzedanych egzemplarzy… Mocno zdziwiony, obawiając się jakiegoś błędu
liczbowego, zawirowania ludzkiej pamięci,
zanim opuściłem budynek, zajrzałem jeszcze do pokoju Andrzeja Karpińskiego i zwierzyłem się z
moich obaw. Pukacki tak podał? To na
pewno się zgadza - uspokoił mnie pan Karpiński. No i tak poszło w druku, w
lutowym numerze „Jazzu” z 1974 roku.
Komentarze
Prześlij komentarz
Wszystkie komentarze są moderowane.