Sytuacja, jakiej byłem ostatnio
świadkiem w jednym z warszawskich centrów handlowych. Gość w średnim wieku właśnie
wyszedł ze sklepu płytowego jednej z wielkich sieci handlowych. Po odejściu od
bramki przystaje i najwyraźniej z zadowoleniem ogląda swój zakup: longplay. Ja
też przed chwilą wyszedłem z tego
sklepu, sprawdzałem co nowego pojawiło się w winylach. Domyślam się więc,
dlaczego facet może być tak zadowolony.
Po pierwsze: ta płyta, którą nabył, to składanka z nieźle dobranymi przebojami rodzimej czołówki rockowej: od Lady Pank do Edyty Bartosiewicz . Po drugie: kosztuje tylko 39,99 zł.
Po pierwsze: ta płyta, którą nabył, to składanka z nieźle dobranymi przebojami rodzimej czołówki rockowej: od Lady Pank do Edyty Bartosiewicz . Po drugie: kosztuje tylko 39,99 zł.
Szkoda, że taka cena (lub zbliżona)
nie obowiązuje w przypadku przytłaczającej większości czarnych płyt. Trwa moda
na winyl, coraz więcej pozycji z rocka i jazzu ukazuje się na tym nośniku i
coraz więcej klientów interesuje się takimi wydawnictwami, więc na logikę –
mimo zdecydowanej przewagi „kolekcjonerskich” nakładów wśród wydawanych tytułów - ceny powinny spadać, bo już nie
chodzi o dziwne zachcianki dziwnych snobów...
Fakt, zdarzają się u nas i inne
przyjemne niespodzianki w winylowej dziedzinie: klasyczny longplay równie legendarnej co wspaniałej jazzowej wokalistki Billie Holiday, Lady Sings The Blues, można kupić za
46,99. Podobnie – niektóre płyty Aerosmith, Tangerine Dream czy The Cure. Ale
już inne aerosmithowe czy cure’owe longplaye stoją na sklepowej półce w cenie niemal
dwukrotnie wyższej. A na dwupłytowy,
kultowy album The Cure Kiss Me Kiss Me
Kiss Me nadal trzeba wyłożyć ponad 120 zł. Mało tego: najnowsze, tegoroczne
wydawnictwo Depeche Mode, Spirit – też na dwóch longplayach - to wydatek 150 zł. Godna uwagi rodzima nowość,
wspólne dokonanie Nergala i Johna Portera pod szyldem Me And That Man, Songs Of Love And Death, na winylu jest
ponad trzykrotnie droższe niż na CD, jak na razie cena wynosi niemal 130 zł… Zwolennicy innego rodzaju kontrowersyjnej
twórczości na czarnym nośniku mogą natomiast sięgnąć po winylowe wznowienie kompaktu z 1992 roku dolnośląskich punkowców z
grupy Defekt Muzgó, Wszyscy jedziemy…
Z 50-złotowego banknotu jeszcze wydadzą resztę przy zakupie tego surowego,
intrygującego seansu koncertowego z klubu Rura.
Najdroższy winylowy album, na jaki
się natknąłem podczas moich niedawnych wędrówek po zwykłych sklepach to - oczywiście
dwupłytowa - Ummagumma Pink Floyd, na którą wyłożyć trzeba dwie stówy (w
sklepach internetowych ta pozycja bywa nieco tańsza, ale przecież nie wszyscy z
nich korzystają, a i niższa cena danego tytułu w internecie nie jest żelazną
regułą; zdarzają się też niekiedy w tradycyjnym handlu zaskakująco radykalne
przeceny ważnych płyt, przy okazji „czyszczenia” półek…).
A przechodząc od szczegółu do ogółu
– zasadniczo można sobie sprawić longplay polskiego lub zagranicznego wykonawcy
, poświęcając na to od 70 do 100 zł. Tu wrócę do mojego komentarza z początku
tego tekstu. Szkoda, że wszystkie winyle nie tanieją. Są ku temu – jak sądzę,
zresztą nie tylko ja tak uważam - wystarczające powody. I dlatego należę do
tych, którzy liczą na perspektywiczną politykę wydawców i dystrybutorów
czarnych płyt, bo wszystko wskazuje na to, że jest dla winylowych albumów miejsce na rynku na szereg najbliższych lat (i
to całkiem spore). Rosnąca oferta tanich gramofonów też oczywiście jest jakimś
tego sygnałem… Gdyby przeciętna cena winylowego longplaya była o połowę (czy chociaż o jedną trzecią) niższa,
na pewno o wiele szybciej zwiększałaby się sprzedaż. I liczba osób uzależnionych od
czarnej płyty. A takich „kulturalnych nałogowców” oby jak najwięcej.
Komentarze
Prześlij komentarz
Wszystkie komentarze są moderowane.