Kamil Haidar,
ostatnimi laty najbardziej znany ze swojego Lion Shepherd, opowiada mi na
łamach nowego, wrześniowego „Teraz
Rocka”, w rubryce Przesłuchanie, jak to
natknął się na Roberta Planta w hotelu, przed jego występem w Dolinie
Charlotty. I poprosił, aby ten złożył swój podpis na podsuniętym egzemplarzu Lullaby And…The Ceaseless Roar. Plant
jednak udał, że nie usłyszał prośby i ruszył w stronę windy. Skończyło się tak,
że nasz muzyk dostał, i to w bardzo
przyjemnej atmosferze, autografy członków grupy Planta, Sensational Space
Shifters, których zaraz potem zobaczył w hotelowej restauracji…
Haidar dodaje, że zachowanie Planta tym bardziej niemile go zaskoczyło, że 10 lat wcześniej przypadkowo spotkany przez niego na londyńskiej ulicy Jimmy Page nie zrobił żadnego uniku, przez chwilę sympatycznie porozmawiał. A koncert Planta w Dolinie Charlotty wokalista Lion Shepherd wspomina jako „niezły”.
Haidar dodaje, że zachowanie Planta tym bardziej niemile go zaskoczyło, że 10 lat wcześniej przypadkowo spotkany przez niego na londyńskiej ulicy Jimmy Page nie zrobił żadnego uniku, przez chwilę sympatycznie porozmawiał. A koncert Planta w Dolinie Charlotty wokalista Lion Shepherd wspomina jako „niezły”.
Ja Roberta
Planta na żywo, jak dotąd, widziałem czterokrotnie. W tym dwa razy w sytuacjach
zbliżonych do tej, którą opisuje Kamil Haidar. Oczywiście, przede wszystkim pamiętam
dwa doskonałe koncerty. Pierwszy, Planta z Jimmy’m Page’em i z muzykami
wspierającymi ten zeppelinowy duet, w katowickim Spodku, pod koniec lutego 1998 roku. Drugi, już
Planta z własnym zespołem, wtedy: Band
Of Joy, na Torwarze w początku sierpnia 2011 roku (na jego wcześniejszy warszawski
koncert, na stadionie Gwardii w czerwcu 2001 roku, gdy supportował Stinga,
wybierałem się, ale przeszkodziła mi grypa...). Pierwszy koncert głównie
polegał na godnym przypominaniu zeppelinowego „żelaznego repertuaru” (dodam: zawsze
będącego wyjątkowo ważną częścią mojego rockowego słuchania). Drugi występ
efektownie przybliżył folkowo-rockowe osiągnięcia „solowego Planta”, ale też
był ubarwiony kapitalnymi, zaskakującymi przeróbkami kilku utworów Led Zeppelin,
zaś legendarny frontman nie oszczędzał się wokalnie (w Katowicach robił jednak
wrażenie ostrożniejszego, raczej mniej angażował się, niż Page w swoje gitarowe granie).
W 1998 roku Robert
Plant zakomunikował z estrady Spodka w trakcie występu, że on i Jimmy Page są dumni, iż mogą wystąpić
w Polsce. Chyba jednak było to tylko częścią rutynowej koncertowej kurtuazji.
Bo obaj panowie P. w trakcie tego krótkiego pobytu w naszym kraju raczej dawali
odczuć osobom wokół, że nie zamierzają jakoś specjalnie zachowywać się z
powodu, iż w końcu dotarli do Polski, gdzie czekano na nich z takim
utęsknieniem. Podczas konferencji prasowej
przed koncertem Page demonstracyjnie podarł zdjęcie, które podsunął mu jeden z
dziennikarzy z prośbą o autograf, gdyż uznał – biorąc po uwagę opinię Planta –
że źle na nim wyglądał. Wiem to od kolegi z naszego pisma (wtedy „Tylko Rocka”).
Sam zrezygnowałem z obecności na tym spotkaniu, mając w perspektywie
obserwowanie nagrywania przez Atomic TV wywiadu z duetem Page&Plant. Sympatyczna
Małgorzata Grabowska z agencji Odyssey, organizującej ich koncert, nie tylko mi
to załatwiła, ale nawet robiła mi nadzieję, że może po wywiadzie dla telewizji
muzycznej obaj artyści zgodzą się odpowiedzieć na jakieś dodatkowe pytanie.
Siadłem więc przy stoliku w kącie pokoju w katowickim hotelu Warszawa, razem z
kilku osobami związanymi ze wspomnianym Atomikiem, mającymi ze sobą płyty Led
Zeppelin i liczącymi na autografy. Dzięki temu byłem świadkiem następującego
spektaklu, odbywającego się w specjalnie oświetlonej części pomieszczenia. Weszli
Page i Plant, usiedli na przygotowanych dla nich krzesłach. Wywiad prowadził
młody człowiek, świetnie mówiący po angielsku. Page i Plant uśmiechali się
sympatycznie, jednak zaczęli od tego, że
trzeba inaczej ustawić światła, bo ich rażą. A w trakcie rozmowy uciekali w
dygresje. Page z równym zainteresowaniem mówił o Prodigy, jak i… o swoich
kowbojskich butach. Plant dopytywał się prowadzącego wywiad, skąd ma
chicagowski akcent… A gdy tylko przestała pracować kamera, panowie P. wstali i
od razu wyszli, jakby nie zauważyli tych kilku osób z płytami w tym samym
pokoju. Jeszcze inna scenka, której byłem świadkiem w hallu wspomnianego
hotelu: Page i Plant ze swym ochroniarzem czają się w windzie, bo po otwarciu drzwi
zobaczyli grupę może dwudziestu osób, pragnących autografów i zdjęć z idolami.
W końcu wychodzi sam Plant, szybkim krokiem, ale po jednym błysku flesza,
wykrzykuje I see, I have to go! I z
łobuzerskim uśmiechem ucieka do windy… Jak potem mi powiedziano, P&P
opuścili hotel tylnym wejściem. A podobno po koncercie, siedząc w hotelowym
barku, przy szklaneczce czegoś mocniejszego, zrobili się o wiele bardziej
kontaktowi i sympatyczni dla fanów.
Można i tak.
A poza tym – przecież muzyka jest najważniejsza. Szczególnie, gdy okazuje się
tak wspaniała i ponadczasowa, jak ta stworzona przez Page’a i Planta.
Ale też
przyjemnie usłyszeć o zeppelinowym gitarzyście coś takiego, co mi powiedział
Kamil Haidar przy okazji terazrockowego Przesłuchania.
PS. Jeszcze takie przypomnienie. Dołączam
reprodukcję fragmentu strony z „Tylko Rocka”
z maja 1998 roku, zawierającą zdjęcie Jimmy’ego Page’a z katowickiego koncertu
(autor: Grzesiek Kszczotek). Obok
ukazały się cztery recenzje tego występu ( w tym moja), ale było to zdarzenie tak dużego kalibru, że chyba nikogo nie może to dziwić…
Komentarze
Prześlij komentarz
Wszystkie komentarze są moderowane.