1.
To była późna
wiosna 1971 roku. Słoneczny dzień za oknem, ja w liceum (byłem wtedy uczniem
trzeciej klasy). Okazało się, że nie odbędzie się któraś z lekcji i jeden z
kolegów wykorzystał okazję, włączył magnetofon, bo chciał się pochwalić nowymi
nagraniami (mieszkał bardzo blisko szkoły i przyniesienie swojego ZK-ileśtam nie
było dla niego problemem). Wtedy właśnie usłyszałem coś dla mnie nowego, coś,
co mnie zauroczyło. Mnie - już wtedy zafascynowanego rockiem, choć lubiącego również
soul i jazz.
Rock stał się także „moją muzyką”, odkąd kilka lat wcześniej usłyszałem Cream, The Jimi Hendrix Experience, Breakout, Czesława Niemena. Właśnie – Cream... To, co poleciało z magnetofonu licealnego kolegi, zabrzmiało mi jak muzyka z okolic Creamu, ale też mająca inną atmosferę. Było to prostsze, ale w fajny sposób mocniejsze, brzmiało świeżo i jednak indywidualnie. Czyżby Black Sabbath? W tamtych czasach, gdy polscy fani borykali się z brakiem informacji o zespołach ze świata, ich biografiach i dyskografiach, nie gromadziłem takich danych w specjalnych zeszytach jak niektórzy moi znajomi. Jedynie słuchałem audycji kilku prezenterów i czytywałem regularnie „Jazz” z rockową wkładką, mającą – jak to w miesięczniku – spory czasowy poślizg (i niedużą objętość). Bardziej interesowała mnie sama muzyka niż informacyjno-plotkarska otoczka. A wtedy, w szkole, kolega potwierdził, że to, co usłyszałem, to Black Sabbath, tytułu utworu nie znał. Chodziło o sabbathową, rozbudowaną wersję The Warning Aynsleya Dunbara, z podrasowaną partią basu i długą gitarową improwizacją. Nie miałem też wówczas pojęcia z której płyty to utwór i ile longplayów ten zespół nagrał, a jakoś nie było okazji, aby się dopytać. Bo po tym numerze ekipy z Birmingham popłynęła z magnetofonu muzyka innej anglosaskiej grupy, która wciągnęła obecnych. Był to rok 1971 i w obiegu był świetny rock... Wiedziałem, że to, co mnie tak zainteresowało, na pewno nie pochodziło z albumu Paranoid, ten już wcześniej poznałem i niemal cały bardzo spodobał mi się, ale… ta muzyka Black Sabbath z magnetofonu kolegi kapitalnie uzupełniła wizerunek zespołu.
Rock stał się także „moją muzyką”, odkąd kilka lat wcześniej usłyszałem Cream, The Jimi Hendrix Experience, Breakout, Czesława Niemena. Właśnie – Cream... To, co poleciało z magnetofonu licealnego kolegi, zabrzmiało mi jak muzyka z okolic Creamu, ale też mająca inną atmosferę. Było to prostsze, ale w fajny sposób mocniejsze, brzmiało świeżo i jednak indywidualnie. Czyżby Black Sabbath? W tamtych czasach, gdy polscy fani borykali się z brakiem informacji o zespołach ze świata, ich biografiach i dyskografiach, nie gromadziłem takich danych w specjalnych zeszytach jak niektórzy moi znajomi. Jedynie słuchałem audycji kilku prezenterów i czytywałem regularnie „Jazz” z rockową wkładką, mającą – jak to w miesięczniku – spory czasowy poślizg (i niedużą objętość). Bardziej interesowała mnie sama muzyka niż informacyjno-plotkarska otoczka. A wtedy, w szkole, kolega potwierdził, że to, co usłyszałem, to Black Sabbath, tytułu utworu nie znał. Chodziło o sabbathową, rozbudowaną wersję The Warning Aynsleya Dunbara, z podrasowaną partią basu i długą gitarową improwizacją. Nie miałem też wówczas pojęcia z której płyty to utwór i ile longplayów ten zespół nagrał, a jakoś nie było okazji, aby się dopytać. Bo po tym numerze ekipy z Birmingham popłynęła z magnetofonu muzyka innej anglosaskiej grupy, która wciągnęła obecnych. Był to rok 1971 i w obiegu był świetny rock... Wiedziałem, że to, co mnie tak zainteresowało, na pewno nie pochodziło z albumu Paranoid, ten już wcześniej poznałem i niemal cały bardzo spodobał mi się, ale… ta muzyka Black Sabbath z magnetofonu kolegi kapitalnie uzupełniła wizerunek zespołu.
A wkrótce
potem, zaraz po zakończeniu roku szkolnego, jeszcze w czerwcu, znalazłem się po
raz pierwszy na Zachodzie. W czasie tych wakacji we Francji, pod każdym
względem przypominających piękny sen, dzięki wspaniałomyślności mojej mamy mogłem
sobie kupić trzy płyty (przypomnę: dla przybysza z PRL wszystko na zachód od
Łaby było wtedy niebotycznie drogie). Tak zostałem właścicielem pierwszego i
trzeciego Zeppelina. Zaś widząc w sklepie płytowym w Arcachon (głównie w tym
nadmorskim kurorcie zaliczałem te superwakacje) tylko dwa longplaye Black
Sabbath, założyłem, że ów drugi, obok Paranoidu,
musi być tym, który usłyszałem z magnetofonu kolegi. W dodatku ta płyta,
sygnowana tylko nazwą grupy, miała na okładce fotogram o tak niezwykłym
nastroju, że właściwie również z tego powodu bardzo chciałem ją mieć:
niepokojący pejzaż z tajemniczą kobietą (czterdzieści lat później przeczytałem
w autobiografii Ozzy’ego Osbourne’a, iż wspomniana okładka na wszystkich
muzykach ówczesnego Sabbathu zrobiła niebywałe wrażenie). U francuskich
znajomych, u których mieszkaliśmy, był gramofon – włączyłem płytę i z ulgą
stwierdziłem, że kupiłem longplay, o który mi chodziło. Posłuchałem uważnie
całości (te odgłosy burzy jeszcze podkreślające niezwykłość Black Sabbath, a potem nie spuszczające
z tonu kolejne własne numery Iommiego i spółki na stronie A: The Wizard,
Behind The Wall Of Sleep, N.I.B…)
i już wiedziałem, że będzie to jedna z moich najbardziej ulubionych rockowych
płyt. I tak jest do tej pory. Miałem też przez te lata przyjemność obserwować,
jak opinie anglosaskich dziennikarzy muzycznych na temat Black Sabbath coraz bardziej oddalały się od pierwszych, zazwyczaj
szyderczych lub bardzo krytycznych (i ewidentnie krzywdzących), przypisujących
zespołowi propagowanie okultyzmu i
muzyczną wtórność. Od wielu lat przeważa już opinia, że to jeden z
klasycznych albumów tych klasyków ciężkiego rocka.
Gdy w 1995
roku przeprowadzałem wywiad dla „Tylko Rocka” z szefem Black Sabbath,
gitarzystą Tonym Iommim, tuż przed warszawskim koncertem jego grupy, mówił
ciepło o longplayu Black Sabbath,
traktując go na równi z fundamentalnym -
dla tożsamości muzycznej i światowego sukcesu grupy – Paranoidem. Zwierzył mi się jeszcze, że… Następny album, który naprawdę lubię, to „Sabbath Bloody Sabbath” i
zaraz dodał: Uważam też, że „Heaven And
Hell” to była nowa jakość. Gdy zapytałem o późniejsze longplaye,
stwierdził: Lubię dużo z tego, co nagraliśmy…
W swoim czasie podobał mi się każdy z albumów, które nagraliśmy – tak więc
wszystkie są równie ważne.
2.
To była
rozmowa tuż przed koncertem Black Sabbath w Warszawie, który odbył się w
cyrkowym namiocie Colosseum na Woli (tam
wówczas pojawiały się rockowe sławy ze świata). To był pierwszy występ Iommiego
i spółki, na który mogłem się wybrać, a zespół po raz drugi zawitał do naszego
kraju i to nie na jeden (jak w 1994 roku, wtedy: Zabrze), lecz na cztery
koncerty. W ramach trasy promocyjnej albumu Forbidden.
Inna sprawa, że płyty nie tylko zeszpeconej okładką z rysunkiem w komiksowym
stylu, lecz też zmiażdżonej po premierze przez recenzentów i sprzedającej się
kiepsko. I do dziś uważanej za jedną z najsłabszych w dorobku Black Sabbath.
Była to kolejna pozycja, w nagraniu której z członków oryginalnego składu uczestniczył
tylko lider. Na szczęście także tu potrafił w niektórych utworach przypomnieć o tym, co najbardziej
charakterystyczne w jego gitarowym stylu. Ale ta szósta (i ostatnia) płyta z
Tonym Martinem, niewątpliwie respektująca wymogi ówczesnego metalu z czołówki, jako całość rzeczywiście wypadła tak sobie, rzemieślniczo-rutynowo.
Już nawet na tle dyskografii grupy Iommiego z wspomnianym wokalistą,
pozbawionym oryginalności i charyzmy na miarę Ozzy’ego Osbourne’a czy jego
bezpośredniego następcy, Ronniego Dio... Gdy zapytałem Iommiego o ulubiony
utwór z Forbidden – wskazał Can’t Get Close Enough i kawałek tytułowy.
Pierwszy z utworów zespół wykonał podczas warszawskiego koncertu (z Forbidden był bodaj jeszcze tylko Get A Grip) i w wersji live zabrzmiało
to bardziej przekonująco niż na płycie. Black Sabbath w trakcie trasy Forbidden wykonywał repertuar
przekrojowy, a w jego ramach w sporej dawce, klasykę z Osbourne’owych czasów
(od Black Sabbath po Sabbath Bloody Sabbath). Brzmiała ona rzetelnie i stylowo na tyle, na
ile - jak sądzę - mógł tego dokonać Sabbath w wersji Iommi-Martin-Rondinelli-Nichols-Murray.
Tak jak wszyscy zgromadzeni na koncercie, mimo braku trzech czwartych
klasycznego składu spodziewałem się porywającego
misterium ciężkiego rocka. I dokładnie tak było. A jedyną wątpliwą atrakcją, okazał
się „deszczyk” ze skraplającej się pary, w ten ciepły wieczór buchającej z żywo
reagującego tłumu, który wypełnił źle wentylowane Colosseum.
3.
W
niedzielę 10 września 1995 roku, tuż przed występem w warszawskim Colosseum, Tony Iommi wyglądał lepiej niż na ówczesnych promocyjnych
zdjęciach. Zarazem reprezentował jakąś odmianę dyskretnej rockowej elegancji.
Czarna kamizelka, czarne spodnie, zielona koszula, kolczyk-kółko w lewym uchu,
ciemne okulary, starannie wymodelowana fryzura do ramion (i oczywiście - wąsy).
Zacząłem od powiedzenia mu najszczerszej
prawdy, że 25 lat czekałem na takie spotkanie. A ponieważ nie chciałem wypaść
zbyt „fanowsko” i chciałem od razu zasygnalizować, że reprezentuję rockowe
pismo, które jest bardzo serio, dałem mu moją redakcyjną wizytówkę (numeru
„Tylko Rocka” z wkładką o Black Sabbath z emocji zapomniałem wziąć). Był
najwyraźniej zdziwiony otrzymawszy w takich okolicznościach wizytówkę, ale starannie
schował ją do kieszeni. Wcześniej, przy okazji koncertu w Krakowie – jak mi
opowiedziano - dziennikarze nie stawili na spotkanie z Iommim, stracił więc
ochotę na udzielanie wywiadów podczas polskiej części trasy. Ale, na szczęście,
po koncercie w poznańskiej Arenie poprawił mu się humor. Na zaplecze
warszawskiego Colosseum przyprowadziła Iommiego sympatyczna Małgorzata
Grabowska, z agencji Odyssey, organizującej polskie występy Sabbathu. Iommi
udzielając wywiadu siedział przy stoliku właściwie bez ruchu. Czasem tylko
nieznacznie uśmiechał się. Robił wrażenie kogoś, kto dokładnie zna swoją
wartość i bardzo się szanuje (oczywiście
pamiętałem, że w 1978 roku nawet uderzył dziennikarza „Melody Maker”, za
wypisywanie personalnych, rzekomo „satyrycznych” złośliwości). I przyznam, że –
biorąc pod uwagę jego pozycję w rocku, w metalu - zdziwiłbym się, gdyby
odbierało się go inaczej. Tak też napisałem, we wstępie do wywiadu, który
ukazał się w „Tylko Rocku” z grudnia 1995 roku.
4.
Zacząłem
od pytania, jak czuje się, jako klasyk, żywa legenda rocka? Przyznał, że jest
bardzo dumny z tego, co udało się dokonać pod szyldem Black Sabbath. Że
wspaniale, iż nadal jest zapotrzebowanie na koncerty grupy i cieszy się ona
uznaniem większości najważniejszych zespołów. Kto mógł wtedy pomyśleć, że Iommi
po Forbidden Tour zawiesi działalność zespołu? Na szczęście w 1997 roku Sabbath powrócił i to w pierwszym składzie,
Iommi-Osbourne-Butler-Ward. W następnym roku, już niestety bez Billa Warda,
dali popis także dla polskiej publiczności, w katowickim Spodku (byłem, a jakże,
niezapomniane przeżycie…). O tym, że w drugiej dekadzie obecnego stulecia
Iommi, Osbourne i Butler kapitalnie domknęli dzieje Black Sabbath, wszyscy na
pewno pamiętamy. Na tym koniec tej dygresji. Wrócę do roku 1995 i białego
stolika na zapleczu namiotu Colosseum.
Iommi zareagował
dość alergicznie na uwagę, że N.I.B. z
pierwszego longplaya robi na mnie wrażenie przekornej parafrazy Sunshine Of Your Love Cream (podkreślił:
Staram się podchodzić do muzyki poważnie…
Nie, nie myślę, aby miało to tak zabrzmieć.). Natomiast potwierdził, że w
początkach Sabbathu był pod wrażeniem Erica Claptona. Ściślej: podobali mu się
mayallowscy Bluesbreakers z udziałem tego gitarzysty. Udało mi się go też nawet
skłonić, aby powiedział, co najbardziej podobało mu się w latach 70. w muzyce
hardrockowych konkurentów Black Sabbah – Led Zeppelin i Deep Purple. Pierwszy –
jego zdaniem fajnie „mieszał” w rytmice i
wypracował niepowtarzalny styl, natomiast
Purple mieli talent do komponowania i
zrobili trochę dobrych piosenek.
W trakcie
rozmowy o muzycznym stylu Black Sabbath, zakomunikował: Jestem związany z Sabbath od pierwszego dnia, tak więc wiem, że wszystko,
co komponuję, to Sabbath. Mimowolnie myślę o tym jako o muzyce Black Sabbath, a
pomysły same przychodzą mi do głowy. Ale też podkreślał rolę wokalistów czy
charakterystycznej konwencji tekstowej. Podsumował: Czyli wszystko jest ważne. Na początku – oczywiście
– riff.
5.
Poczynania
Black Sabbath śledziłem przez cały okres działalności grupy. Już choćby dlatego,
że ktoś taki jak Tony Iommi zawsze je firmował swoim muzycznym autorytetem
(inna sprawa, że prawie zawsze podpisywał utwory razem z muzykami kolejnych
składów). I także dla mnie wspaniałym artystycznym zwieńczeniem studyjnych
nagrań Sabbathu okazał się album 13
sprzed kilku lat, chwalony przez media i świetnie sprzedający się (te „jedynki”
na listach w Wielkiej Brytanii i USA...). Przyznam, że należę do tych, którzy
najbardziej cenią dorobek pierwotnego
składu Iommi-Osbourne-Butler-Ward, jako bardziej swoisty, najoryginalniejszy (nie
lubię tylko zbyt zatrącającej banałem płyty Technical
Ecstasy). Ale też szanuję albumy z Dio, z pierwszego okresu jego śpiewania
z Black Sabbath (i ogromnie spodobał mi się jego sabbathowy występ z Iommim i
Butlerem na Torwarze, już w obecnym stuleciu, pod „zastępczym” szyldem Heaven
& Hell).
A w czasie
mojego spotkania z Iommim, między innymi dowiedziałem się jeszcze, dlaczego już
nie używa tak kojarzonego z nim Gibsona SG, tylko podobnego instrumentu (Wcześniej próbowałem dogadać się z Gibsonem,
lecz nie robili on wtedy instrumentów z dwudziestoma czterema progami. Więc
kupiłem firmę gitarową i kazałem im zrobić instrument dla mnie). Albo -
dlaczego, nie trafiło na oficjalną płytę Black Sabbath opracowanie piosenki The Rebel Normana Hainesa, której, od
razu wpadające w ucho, demo można usłyszeć z wideo The Black Sabbath Story. Vol. 1 (Była za ładna. Tak naprawdę to jej nie lubiliśmy).
Ostatnio Iommi
deklaruje publicznie, że więcej słucha starych, klasycznych metalowych nagrań niż
współczesnych, lecz w trakcie tamtej rozmowy ze mną zapewnił: Interesuje mnie wszystko, co dzieje się w
muzyce. I myślę, że do pewnego stopnia wszystko mi się podoba… Dodał
jeszcze: Słucham wszystkiego, co jest
dobre. Moja muzyka jest bardzo urozmaicona: od Franka Sinatry do muzyki
klasycznej, od jazzu i bluesa do nowoczesnych rzeczy.
6.
Kilka
miesięcy temu Iommi zapowiedział w mediach wydanie w tym roku zremiksowanej
wersji albumu Forbidden. Jak wyznał,
nigdy nie był zadowolony z brzmienia swojej gitary w tych nagraniach, a Cozy Powell - z brzmienia swojej perkusji
(faktycznie, było jakoś „sucho”). Szef Black Sabbath chce w remiksie przygotowywanym razem z inżynierem dźwięku Mike’em Exeterem (mającym
za sobą pracę przy 13) uwydatnić niektóre z dźwięków. I uczynić
brzmienie albumu czymś bliższym tego, czego słuchacze mogliby oczekiwać po jego
zespole. Dziś stwierdza, że Ernie C, gitarzysta rapmetalowego Body Count (w
otwierającym płytę Illusions Of Power
swoją gadkę dodał frontman tej formacji, Ice-T) nagrywając i produkując
materiał Forbidden wykonał dobrą
robotę, ale jednak za bardzo dało o sobie znać, że pochodzi z innego
muzycznego kręgu. Ciekawe, że muzyk ten w tamtych czasach był znany jako fan
Black Sabbath... Gdy pytałem w 1995 roku Iommiego o współpracę z Ernie’em C,
mówił tak oto (teraz nie mam wątpliwości, że z pewną dozą dyplomacji): Cóż, pojawił się pomysł, żeby spróbował. Nie
było mowy, że zatrudnimy go na dobre. Ernie przyjechał z Kalifornii do Anglii…
Wymyśliłem, że najlepiej będzie dla nas, gdy najpierw nagra tylko cztery utwory
i przekonamy się jak to zabrzmi, zanim podejmiemy decyzję… Na nagranie albumu
mieliśmy dziesięć dni i sadzę, że zostało to dobrze zrobione jak na taki czas.
Iommi wtedy tłumaczył ten jednak zaskakujący
alians następująco: Szczerze mówiąc dałem mu dużo swobody. Chciałem wprowadzić kogoś z
zewnątrz, kto byłby fanem i kto mógłby utrwalić to tak, jak chciałby tego fan.
Bo ja czasem tracę dystans, po prostu robię, jak umiem… Dodał też: Pomysł na ten album był taki, żeby znów
postała płyta bardzo blisko korzeni. Jak to robiliśmy na początku: wejść do studia
i po prostu zagrać. Tak też się stało. Dziś – po jego komentarzach do
zapowiedzi remiksu – nie mam wątpliwości, że w trakcie tego wywiadu
zasygnalizował dyskretnie swe zastrzeżenia do materiału, który ukazał się
nakładem wytwórni I.R.S: Myślę, że gdybym
ja sam produkował tę płytę, to prawdopodobnie nagrałbym ponownie parę utworów
lub kilka solówek. Ale zostawiliśmy to, jak wyszło, bo Erniemu się podobało.
Tak mówił
mi Tony Iommi trzy miesiące po wydaniu Forbidden.
A teraz czekamy na poprawioną wersję tego przedostatniego albumu studyjnego
Black Sabbath.
Marzenie
się spełniło. Przeprowadzam wywiad z Tonym Iommim, przed warszawskim koncertem
Black Sabbath, 10 września 1995 roku. Podziękowanie dla Grześka Kszczotka za
foto.
Długi i interesujący post.
OdpowiedzUsuńW recenzji pierwszej płyty BS z Tylko Rocka (listopad lub grudzień 1992) przedstawił Pan okoliczności zapoznania się z tą muzyką nieco inaczej (m.in. że w porównaniu z debiutem utwory z Paranoid wydały się Panu nieco rozczarowujące), ale mniejsza z tym - lektura i tak fascynująca :).
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa i gratuluję wyjątkowo dobrej pamięci:). Rzeczywiście, z tego, co napisałem na początku krótkiego omówienia pierwszego longplaya Black Sabbath, w numerze „Tylko Rocka” z listopada 1992 roku, wynika, że po raz pierwszy fragment tej płyty usłyszałem wcześniej, podczas prywatki. Napisałem tak, bo w licealnych czasach z wieloma ważnymi albumami rockowymi właśnie w prywatkowych okolicznościach miałem pierwszy kontakt, a przygotowując wspomniany tekst akurat nie mogłem pomóc mojej pamięci i zajrzeć do osobistych, młodzieńczych notatek, które niekiedy robiłem, traktując jako zaprawę do dziennikarskiego zawodu (już mi się wówczas marzył). Potem zaś było za późno na poprawkę, tekst poszedł do druku. Poza tym - pisząc w tamtym numerze „Tylko Rocka” o debiutanckim albumie Black Sabbath oczywiście koncentrowałem się na recenzenckich uwagach. Sądziłem, że ważniejsze, iż wykazałem wpływ Cream na zespół Tony’ego Iommiego (Ozzy chwilami nawet śpiewa pod Jacka Bruce’a w „The Wizard”…) czy wpływ Led Zeppelin z pierwszej płyty na utwór „Black Sabbath” (te zgoła orkiestrowe efekty osiągane za pomocą pogłosu i odpowiednio dobranych barw instrumentalnych…). I, jak uważałem i nadal uważam, najbardziej istotne, że zarazem podkreśliłem, iż wszystko na longplayu „Black Sabbath” ma swoją logikę, że grupa z Birmingham ciekawie podejmuje tu hardrockowy wątek twórczości obu wymienionych wyżej zespołów, a rezultatem jest nowa jakość, inny rockowy wymiar (choć – gwoli ścisłości - Iommi nie zawsze błyszczy w swoich gitarowych popisach z „The Warning”). A co do longplaya „Paranoid”… Ta płyta zawsze podobała mi się jako heavyrockowy monument, ale też robiła na mnie wrażenie nierównej – bywają i takie wśród megaklasycznych albumów. Pozdrawiam.
UsuńWitam, spotkaliśmy się dzisiaj w Muzancie i rozmawialiśmy o płytach min. z Ars Mundi, mam pytanie: czy obejrzał pan swoje np. Quidam ? Cały czas myślę o tych moich i może to jednak słońce albo temperatura ? Stoją przy oknie blisko, ale nie wszystkie tak mają.
OdpowiedzUsuńpozdr.
Sławek
Przyjrzałem się płytom z wytwórni Ars Mundi, które mam w moim zbiorze (nie tylko Quidam, także np. Annalist czy Lizard). Nie zauważyłem, aby po tych latach na ich powierzchni nastąpiły jakiekolwiek zmiany. Ale też faktem jest, że Ars Mundi korzystało z różnych tłoczni, pewnie więc trudno tu o jakiś ostateczny "werdykt". Pozdrawiam.
UsuńDzięki, za odpowiedź. Ja z kolei zastanawiam się gdzie stała, która płyta, bo jest różnie. Lizard pierwszy był ok, a z kolei Annalist nie stał tu przy oknie. To zagadka nie do rozwiązania.
OdpowiedzUsuńpozdr.
Sławek