1.
Urodziła się
w Los Angeles, pochodzi z rodziny aktorsko-muzycznej, a swoją pierwszą
piosenkę ułożyła mając podobno 4 lata.
Liczba osób ciekawych takich informacji na jej temat na pewno wzrosła w
ostatnich dniach niebywale. A jej trochę
dziwaczny image już nie będzie dziwił nikogo. Billie Eilish. Podczas niedawnej uroczystości
wręczania nagród Grammy – nadal tak bardzo
ważnych w amerykańskim show businessie - triumfowała ta młoda wokalistka i współautorka
utworów, legitymująca się debiutanckim longplayem When We All Fall Asleep, Where Do We Go? Dzięki temu albumowi
(zresztą „jedynka” na listach w Stanach i Wielkiej Brytanii) i pochodzącemu z
niego singlowi Bad Guy, otrzymała
podczas gali Grammy 2020 kilka najbardziej prestiżowych statuetek, poczynając
od nagród za album roku, nagranie roku i piosenkę roku. Eilish – także
zwyciężczyni w kategorii „najlepszy nowy artysta” - niewątpliwie ma swą wokalną
indywidualność, a When We All Fall
Asleep, Where Do We Go? to udany indiepopowy album, mocno pokombinowany
aranżacyjnie i produkcyjnie.
Natomiast w
kategorii „najlepsze wykonanie rockowe” słusznie doceniony został przez gremium
jurorów blesrockowo-posthendrixowski Gary Clark Jr. – za This Land (również uznane za najlepszą rockową piosenkę minionego
roku), a w kategorii „najlepsze wykonanie metalowe” – triumfował Tool w
wyrafinowanie uderzeniowym 7empest.
Tak więc przy okazji Grammy współczesna rockowa muzyka jakoś mogła pokazać swój
pazur. Co nie było takie oczywiste.
2.
Brytyjski
miesięcznik muzyczny o światowym zasięgu, „Q”, dopiero w lutowym numerze podał
swoją pięćdziesiątkę najlepszych płyt 2019 roku. Co nie oznaczało jakichś
rewolucyjnych wyników w porównaniu z innymi liczącymi się tytułami anglosaskiej
prasy muzycznej. Na pierwszym miejscu znalazł się album NFR! Lany Del Rey, kolejne
potwierdzenie, że ta amerykańska piosenkarka ze swoimi współpracownikami
utrzymuje pozycję niejako specjalistki od „ciekawego, stylowego popu”. Z podsumowującego
rok płytowego zestawienia „Q” można też odnieść wrażenie, że muzyka rockowa
jest w kryzysie: do pierwszej dziesiątki obok płyt soulowo-folkowego Michaela
Kiwanuki i wykonawczyń spod znaku folku, hip hopu i alternatywnego popu (w tym
wspomnianej Billie Eilish na 9. pozycji) zabrało się Ghosteen
Nicka Cave’a... i dwa albumy zespołów kojarzonych z rockowymi prowokacjami
niewysokich lotów czy postpunkiem: Serfs
Up! Fat White Family i Dogrel Fontaines D.C. Ta pierwsza płyta
bywała chwalona w mediach, ta druga już wcześniej spodobała się ogromnie
niektórym z angielskich recenzentów (i sprzedawała się nieźle), jednak nie da
się ukryć, że w sumie mamy tu do czynienia ze smutną i irytującą sytuacją dla
zwolenników rocka: i w tej pierwszej dziesiątce rankingu, i w całej
pięćdziesiątce „Q” reprezentacja rockowego gatunku jest wątła i zdecydowanie
mniej interesująca od tego, na co można trafić na płytach z 2019 roku (i to
nawet biorąc poprawkę na tradycyjną niechęć ekipy „Q” do pewnych odmian rocka,
jak choćby do heavy metalu). A tak w ogóle: dzieje się coś złego, jeśli chodzi
o odbiór oferowanego repertuaru rockowego. Już mniejsza o snobizmy recenzentów…
Nowe czasy plus nowe pokolenia słuchaczy
- to i koniecznie nowe masowe gusty? Szeroka publiczność ma coraz mniejszy
procent osób wyraźnie zainteresowanych rockiem, choć koncerty klasyków tej
muzyki przyciągają wielotysięczne audytoria (czyżby skrupulatność tak typowa
dla rockowego fana była nie na te zagonione, „powierzchowne” czasy?). Niejako
symboliczne okazują się sukcesy rockowych artystów na nadal wąskim, koneserskim
rynku winyli. Można odnieść wrażenie, że rock w jakimś sensie staje się muzyką
niszową. Wielka to jeszcze nisza, ale… nisza. A czy rzeczywiście pop i hip hop
to najlepsza muzyka dla obecnej epoki? Nie czuje się na siłach dziś na to
odpowiedzieć. Jeszcze poczekajmy, jeszcze się nie spieszmy. Żyjąc w tej
gigantycznej burzy informacyjnej trudno być czegoś pewnym, jeśli podchodzi się
do danego tematu naprawdę rzetelnie. Na
pewno światowy krąg mainstreamowych mediów, tych papierowych i tych wirtualnych,
ostatnio coraz bardziej odwraca się od rocka (są dziś rodzaje muzyki
wdzięczniejsze do obserwowania przez pryzmat różnych „socjologii” i mód). Widać
to też po opublikowanych zestawieniach „najlepszych płyt minionego roku”. Nie
brakło w 2019 roku nowych, udanych płyt, nagranych przez rockowych wykonawców,
ale ich obecność w owych rankingach słabo się zaznaczyła. Z reguły dostrzeżone
(i docenione) bywały tylko takie pozycje jak już wspomniane Ghosteen Nicka Cave’a, Rammstein Rammstein, Western Stars Bruce’a Springsteena czy Fear Inoculum Tool.
3.
Pozwolę tu
sobie na wątek osobisty. Przy całym szacunku dla powyższych dokonań, moje typy
są inne. A oto kilka płyt z minionego roku, które szczególnie mi się spodobały
i stanowią dla mnie czołówkę rockowych albumów minionego roku. Z listy płyt
lata 2019 roku, którą opublikowałem na moim blogu kilka miesięcy temu,
przenoszę do owej czołówki album The Raconteurs, Help Us Stranger (i odsyłam do kilku słów komentarza opublikowanych
przeze mnie już wtedy). Dalszy ciąg
moich „naj” 2019 to – uwaga: traktuję wszystkie pozycje równorzędnie –
następująca piątka ze świata: Feral Roots Rival Sons, Amyl And The Sniffers Amyl And The
Sniffers, South Of Reality The
Claypool Lennon Delirium, The S.L.P
The S.L.P., Free Iggy’ego Popa i dwie
pozycje polskie: Syn miasta Muńka
Staszczyka i Rekordowo letnie lato Happysad.
Płyta Rival
Sons nie jest taka „dzika” jak sugeruje
jej tytuł. To – kolejny raz w przypadku płyt tej formacji z USA - udana
mieszanka hard rocka i ballad, twórczość z okolic nie starzejących się
rockowych patentów. Longplay
australijskiej wokalistki Amyl Taylor i jej grupy The Sniffers - to właściwie punkrockowe „nic nowego”, ale
ten niemal powrót do 1976-77 roku ma jajo, jest całkiem fajny. Z kolei The
Claypool Lennon Delirium swoim drugim albumem potwierdzają własną wyjątkowość
tak jak debiutem. Les Claypool, frontman skorego do eksperymentów Primusa, i Sean
Lennon z powodzeniem proponują pod szyldem Delirium udziwniony, wyraźnie
psychodeliczny rock, nawet czasami brzmiący po prostu beatlesowsko. No ale
przecież nie można mieć o to pretensji do zespołu z synem Johna Lennona w składzie - tym bardziej, że rezultat jest
tak zgrabny i naturalny… Sergio Pizzorno, lider i gitarzysta zasłużonej dla
brytyjskiego rocka ostatnich dwóch dekad grupy Kasabian, zrealizował solowy
album, jako The S.L.P. Album jest fajnie
urozmaicony i ma w sobie coś świeżego, choć oczywiście połączenie zakręconego
rocka z rapem czy fortepianowej ballady z pulsującą rockowo piosenką nie jest
jakimś szczególnym odkryciem. Jeśli już chodzi o eksperyment, to wszystkich
moich płytowych faworytów minionego roku przebija rockowy weteran Iggy Pop ze
swoim Free. Jak dla mnie to - spośród
rockmanów - on nagrał Płytę Roku 2019. Zaskakującą, intrygującą, wciągającą. To dawka klimatycznego ambientu, wzbogaconego ukłonami w stronę fusion jazzu Milesa Davisa,
ale też jest tu miejsce na po prostu rockowy rytm. A do tego dochodzą surowe
zaśpiewy i recytacje Popa, z przekazem własnym i wyczytanym w poezjach Dylana
Thomasa i Lou Reeda. Brawo! I jeszcze Polska. O drugiej solowej płycie Muńka Staszczyka
już też pisałem na moim blogu, więc tylko powtórzę: i kapitalnie kultywuje swój
styl, i zarazem poszukuje. Natomiast album Happysad to kolejna dawka
indierockowej konwencji według tej ekipy. A przy tym Happysad umie uniknąć złej
rutyny: członkowie grupy interesująco rozwijają się i potrafią przełożyć to na
ciekawy longplay.
4.
To – podkreślam
- tylko początek mojej listy albumów z 2019 roku, wartych posłuchania. A że brak było w 2019 roku jakichś płytowych rockowych objawień? Te przecież nie mogą zdarzać się w rocku… rok po roku. Tak
mogło być tylko w latach 1968, 1969, 1970, 1971. W czasach, gdy gatunek ten
rozwijał się w bezprecedensowy sposób.
Komentarze
Prześlij komentarz
Wszystkie komentarze są moderowane.