Przejdź do głównej zawartości

Chcę, żeby było szeroko. Rozmowa z Michałem Wilczyńskim

Mała firma fonograficzna, ale odgrywa na naszym rynku dużą rolę. Bez niej nie byłoby wielu interesujących nowych płyt i wielu reedycji.  Intrygująca nazwa – GAD Records – i intrygująca oferta, obejmująca muzykę różnych gatunków, często taką, o której istnieniu jakby zapomnieli inni krajowi wydawcy. W październiku rozmawiałem z założycielem i szefem GAD Records, Michałem Wilczyńskim.

BARDZO DOBRA SZKOŁA

 - Zacznę od pytania o pierwszą płytę, którą pan sobie kupił. Co to było?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Zaczynałem od winyli, choć jestem urodzony w 86 roku.  Gdy jako dzieciak chodziłem do szkoły muzycznej w Dąbrowie Górniczej – pochodzę z Sosnowca – to obok szkoły był antykwariat.  W tym antykwariacie  poza książkami była sterta płyt winylowych, wszystkie po 2 złote. Jako dwie pierwsze kupiłem sobie dwupłytową składankę rodzimej czołówki wydaną na targi MIDEM, Music From Poland At MIDEM  ’86, na której był numer Kombi, You Are Wrong,  i płytę czołowych rockowców NRD, Die Puhdys, Heiss wie Schnee, bardzo sympatyczny longplay.  Dodać tu muszę, że pierwsza płytą, która mnie wcześniej jakoś poruszyła (i która „od zawsze” była w domu) było Kombi 4. To zainteresowanie Kombi wiązało się z moją fascynacją elektroniką w muzyce, którą przeżywałem od najmłodszych lat. Potem dzięki temu antykwariatowi w Dąbrowie Górniczej skompletowałem prawie całą klasykę polskiego rocka i jazzu. Bo dwa razy w tygodniu byłem w szkole muzycznej i przy okazji w antykwariacie! Więc od któregoś momentu nawet specjalnie dla mnie płyty odkładano, żebym sobie obejrzał, czy je chcę (śmiech). W taki oto sposób trafiły do mnie longplaye Nurtu, Klanu czy Dżambli… Stamtąd też miałem na przykład płyty Namysłowskiego, w tym Kujaviak Goes Funky. Pamiętam również taką sytuację: przeglądam jedną stertę płyt, a jakiś pan drugą. Jego uwagę zwróciło, że trafiłem na Ossiana z Tomkiem Stańko, a moją, że odłożył sobie Welcome SBB, którego jeszcze wtedy nie miałem. Ale uparł się, żeby tę płytę wziąć, więc ja uparłem się, że wezmę tego Ossiana (śmiech). Wtedy miałem już pierwszy longplay SBB i Nowy horyzont. Naprawdę ten antykwariat to była dla mnie bardzo dobra szkoła, jeśli chodziło o poznawanie polskiej muzyki.

- Miał pan wówczas krąg znajomych również interesujących się muzyką i zbierających płyty?

MICHAŁ WILCZYŃSKI:  Tak, ale ludzie z mojego rocznika raczej szukali muzyki bardziej współczesnej, z lat 90. Mnie natomiast ciągnęło przede wszystkim do tego, co było kiedyś. To pewnie wynikło z tego, że rodzice słuchali Beatlesów i że w domu były stare płyty polskiego beatu. Wiec niejako miałem też taką bazę.

- Rodzice mieli zajęcia jakoś związane z muzyką?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Nie. Tata co prawda w młodości był perkusistą, ale potem zajął się zupełnie innymi sprawami. Jednak muzyka zawsze była u nas obecna. Ja też kultywuję tradycję, że na książki i płyty w domu musi się znaleźć miejsce.

- Jak było ze sprzętem do odtwarzania muzyki? Mnie w czasach winyli nie było stać na markowy zachodni gramofon czy wzmacniacz. Zadowalałem się tylko kupowaniem japońskich wkładek o małym nacisku i igieł w Pewexie, montowaniem ich w krajowym sprzęcie, gdy już na to pozwalał (w moim przypadku: Fonomaster, potem Altus), wzmacniacz i kolumny głośnikowe miałem krajowe i mocno przeciętne, bo przy tym ubóstwie  zagranicznych płyt licencyjnych na rodzimym rynku bardziej zależało mi, żeby mieć pieniądze na ciągle drogie zachodnie płyty… Po nastaniu także w Polsce epoki CD, odtwarzacze i płyty stawały się coraz dostępniejsze cenowo, to był jeden z drobnych lecz bardzo przyjemnych rezultatów zmiany ustroju, z tym że jeszcze w początku lat 90. królowały o wiele tańsze  kasety i fonograficzne piractwo. Ja już pod koniec lat 80. zacząłem zamieniać moje zachodnie, wychuchane winyle na kompakty (dostawałem jeden za trzy) w zaprzyjaźnionym prywatnym sklepie (bo już takie się pojawiły), ale odtwarzacz CD kupiłem dopiero po jakimś czasie, mając już małą kolekcję kompaktów. A jak było w pana przypadku?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Na początku też miałem gramofon krajowej Foniki, GS 464, który był spięty ze starym amplitunerem Unitry – Elizabeth. Zawsze najważniejsza była dla mnie muzyka. A to czy jakość dźwięku była trochę lepsza czy trochę gorsza, albo czy płyta trzeszczała mniej czy bardziej, nie miało dla mnie dużego znaczenia, bo byłem tak bardzo głodny muzyki. Nawet dostęp do wielu krajowych płyt nie był łatwy. Może już też z nostalgią do tego podchodzę, ale pamiętam, że kolejne odkrycia muzyczne były dla mnie prawdziwymi wydarzeniami. I z wypiekami na twarzy czytałem w „Tylko Rocku” o różnych płytach – to były dla mnie bardzo ważne informacje. Czasami wyobrażałem sobie daną muzykę, zanim udawało mi się jej posłuchać.

OD GADANIA TO SIĘ WZIĘŁO

- Założyłem z Wiesławem Weissem „Tylko Rock” już w czasach panowania CD. A pan kiedy przestawił się na płyty kompaktowe?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Gdy zaczynała się moja płytowa pasja kompakty były drogie, a winyle w totalnej niełasce i jak już opowiadałem, korzystałem z tego, ile mogłem. Tym bardziej, że potem ruszył komis płytowy w Katowicach, w którym zacząłem kupować winyle zachodnie, a ceny były tam takie, że za używany Genesis The Lamb Lies Down On Broadway trzeba było dać  - to już po denominacji -  ledwie 10 złotych! Odtwarzacz CD miałem późno, dopiero pod koniec lat 90., także u mnie było tak, że wcześniej już zbierałem płyty kompaktowe. Pierwszy odtwarzacz przejąłem po znajomości, z miniwieżą, obecnie korzystam z Sony. Niezniszczalny jest, odpukać…

- Mój Pioneer, choć intensywnie eksploatowany, przetrwał kilkanaście lat bez jakiejkolwiek awarii… Porozmawiajmy już o pana firmie płytowej, GAD Records. Z sieci można dowiedzieć się, że znaczy to „Great Audiovisual Discoveries”. Zgrabne hasło reklamowe. Pan to wymyślił?

MICHAŁ WILCZYŃSKI:  Najpierw pojawiło się mające zaciekawiać GAD Records, a to rozwinięcie dopiero później. Tego „Gada” wymyśliła Agnieszka, moja świętej pamięci Żona. To tytuł jednego z jej z ulubionych wierszy Leśmiana, mówiącego przewrotnie o relacjach damsko-męskich, a poza tym  ja dużo gadam i również od tego mojego gadania to się wzięło (śmiech). Poza tym  stwierdziliśmy, że to dobre, bo krótkie, wyraziste słowo…

- Firma, jak można przeczytać w sieci, ma credo: Odkrywamy  polską (i nie tylko) muzykę sprzed lat. Najlepsze reedycje i nieznane nagrania. Rock, jazz, soul, funk, muzyka filmowa czy elektroniczna. A powstała w 2008 roku. W jakich okolicznościach pan ją założył?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Studiowałem polonistykę i jak mi gramatyka historyczna na egzaminie nie poszła, to miałem pół roku wolnego czasu do zdawania poprawki i stwierdziłem, że czymś dodatkowym się zajmę. I założyłem firmę płytową, choć zaczęliśmy od wydawania książek muzycznych i realizowania projektów na zlecenia innych wydawnictw. Agnieszka od początku była bardzo w to zaangażowana. Również od samego początku - aż do tej pory - działa ze mną Łukasz Hernik. Jako współproducent i projektant okładek, odpowiedzialny też za całą stronę graficzną naszych wydawnictw. Wcześniej był znany jako autor polskiej biografii Genesis.

- Pozostańmy na chwilę przy pisaniu o muzyce i zespołach. Ma pan ambicje pisać wszystkie teksty do książeczek płyt? Przyznam, że podobają mi się i to nie tylko dlatego, że czasami zdarza się panu cytować także fragmenty moich wywiadów z artystami i moich recenzji sprzed lat.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Usilnie staram się pisać mniej (śmiech), bo czasami po prostu brakuje mi czasu. Ale ja to lubię robić, są też takie płyty, o których bardzo chcę napisać i wtedy wiem, że nikogo nie dopuszczę. Muszę tu się przyznać, że ta forma kilkuczęściowych tekstów, z numerowanymi fragmentami to pomysł wzięty z pana publikacji.

PIERWSZY IMPULS

- Bardzo mi miło to usłyszeć. Ale może jeszcze wróćmy do czasów, gdy zakładał pan GAD Records.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Wcześniej, od 2004 roku, pracowałem z Metal Mindem, dogadywaliśmy się tak dobrze, ze potrafiłem usiąść i w dwie noce napisać tekst do książeczki boxu Turbo czy TSA.  I tak naprawdę od tej współpracy prowadziła droga do GAD Records, bo zauważyłem, ze pojawiały się projekty, którymi oni nie byli zainteresowani. I stwierdziłem, że ktoś powinien się tym zająć. To był ten pierwszy impuls.

- Taka była geneza płyty kwartetu Zbigniewa Seifera z 2010 roku, Nora, która rozpoczęła katalog wydawnictw pana firmy?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Seifert ukazał się pierwszy, ale nie był to pierwszy pomysł. Pierwszym były Senne wędrówki Klanu, nagrania z 1971 roku dokonane na potrzeby Wytwórni Filmów Dokumentalnych. Ale że pojawił się sponsor, który chciał Seiferta, zaczęliśmy od jazzu.

- Wspomniany Klan to dopiero „numer trzy”, jako drugi kompakt GAD też wydal jazzową niespodziankę, Smoked Pianos.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Wyjątkowo zrobiliśmy coś nowego, to był duet wybitnego muzyka, pianisty Jana Jarczyka (który zresztą grywał u Seiferta), duet z jego studentem. Szaleli na fortepianach, było to bardzo wciągające, intensywne granie, jednak doszedłem do wniosku, że najwięcej sensu ma dla nas szukanie nieznanej muzyki w przeszłości.

- Może nie tylko nieznanej ale też pomijanej? Firma GAD Records popisała się również starannymi reedycjami na CD longplayów, które nie wiedzieć czemu nie doczekały się wcześniej reedycji na srebrzystych dyskach, a były tego naprawdę warte. Weźmy choćby takie płyty z jazzującą muzyką rozrywkową jak Jej portret Włodzimierza Nahornego czy Sweet Beat Ptaszyna Wróblewskiego.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Mnie zawsze pociągała taka lżejsza muzyka w wykonaniu jazzmanów.  Poszedłem w stronę muzyki użytkowej z tego kręgu - także jeśli chodzi o premierowe płyty. Choćby sporo rzeczy pod batutą tak zasłużonego dla krajowego jazzu Jerzego Miliana. Albo zespół Edwarda Spyrki z Radia Opole, to była naprawdę mocna ekipa, grali u niego młodzi muzycy jazzowi z katowickiej uczelni.

JEST FANEM TOMASZA GOLLOBA

- Jak zareagował rynek na takie propozycje?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Okazało się, że jest na to klient. Także za granicą. Oczywiście, jeśli sprzeda się tysiąc egzemplarzy to jest już bardzo dobrze, ale tak jest teraz w przypadku każdej muzyki… Gdy wydaliśmy pierwszą płytę orkiestrową Jerzego Miliana, z big bandem Guntera Gollascha, to Japończycy wzięli część nakładu, płyty rozfoliowali, dodali swoje książeczki po japońsku, zafoliowali i poszło na półki…(śmiech). A to, że weszliśmy w jazz, jaki grał Seifert w 69, 70 roku: pojawił się sponsor, który chciał od nas jazzu i postanowiliśmy przy okazji zaproponować takie cenne dla polskiej kultury wydawnictwo – wiadomo jak znaczącą rolę odegrał w polskiej muzyce jazzowej Zbigniew Seifert.

- Muzyka elektroniczna z telewizyjnego programu popularnonaukowego „Sonda” przysporzyła  rozgłosu GAD Records. Dla wielu słuchaczy te nagrania to kultowa rzecz, a panu pierwszemu udało się to wydać.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Wiedziałem o popularności tego materiału  i miałem świadomość, że muszę koniecznie wydać tę muzykę z czołówki. Chodziło o nagranie Visitation Mike’a Vickersa, kiedyś muzyka grupy Manfreda Manna, potem twórcy muzyki użytkowej. Kogoś, kto pod koniec lat 60. miał już syntezator Mooga, taką „ścianę” jak Keith Emerson, i na tym właśnie gra w Visitation. Udało mi się nawet dotrzeć do Vickersa, okazało się, że jest fanem Tomasza Golloba i bardzo lubi Polaków. To, że TVP wybrała do czołówki „Sondy” akurat ten utwór, to ciekawy przypadek, bo muzykę kupowała u Niemców w firmie Sonoton, przebogatej „bibliotece” muzyki ilustracyjnej. Ale też Sonoton czerpał z różnych źródeł, także korzystał z polskiej muzyki!

- Nagrania wykorzystane w „Sondzie”, różnych autorów, w tym na przykład rodzimych kompozytorów Mikołaja Hertla i Władysława Komendarka, wypełniły dwa albumy. Szereg artystów ma już w katalogu GAD Records po kilka płyt, poczynając od wspomnianego Klanu (i Marka Ałaszewskiego), gdzie pojawiła się reedycja fundamentalnego dla rodzimego rocka Mrowiska, ale przeważają albumy przygotowane przez pana firmę, premierowe Klanowe wydawnictwa. A niektórzy kompozytorzy, jak wspomniany Jerzy Milian czy Andrzej Korzyński, mają już ponad dziesięć… Co jest obecnie repertuarowym priorytetem dla GAD Records? Domyślam się, że raczej - wspomniane w credo firmy - nieznane nagrania niż jednak wymienione obok, i to na pierwszym miejscu, najlepsze reedycje?

MICHAL WILCZYŃSKI: Gdy zaczynaliśmy priorytetem było  tworzenie nowych płyt znanych wykonawców sprzed lat. Chcieliśmy pokazać wykonawców, których obraz fonograficzny był dotąd niepełny – jak na przykład wspomnianego Klanu, Dżambli, Cytrusa czy Crashu, tu wznawiając z bonusami materiał z debiutanckiej kasety. Albo Czerwono-Czarni w nagraniach do kronik filmowych, te nagrania są bardziej zadziorne niż to, co zwykle kojarzymy z tym zespołem.

- Bądź co badź zaczęli w 1961 roku od dobrej, stylowej rock’n’rollowej epki ze standardami w rodzaju Elevator Rock. Niestety,  z czasem ich płyty stały się przykładem zupełnie kiczowatego big beatu.

MICHAL WILCZYŃSKI: Oczywiście, gdy okazało się, że można dokonać reedycji jakiejś ciekawej płyty z archiwum Polskich Nagrań, ani chwili nie zastanawiałem się nad tym… Niestety krajowa fonografia w czasach PRL-u często nie nadążała za tym, co akurat robili muzycy. I w ogóle trudno jest z „nieznanymi nagraniami”, na których nadal najbardziej mi zależy.

BŁĘDNE KOŁO

- Jak przebiega szukanie muzycznych archiwaliów? Wielka szkoda, że u nas wprost chronicznie brak nagrań koncertowych na choćby znośnym poziomie technicznym. Tylko Józef Skrzek ma pod tym względem imponującą dokumentację swojej działalności, co już przełożyło się bardzo liczne albumy live SBB - zresztą parę jest także w katalogu pana firmy.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Szukam cały czas. W przypadku Breakoutów  dotarłem do dwóch koncertowych materiałów z drugiej połowy lat 70., niestety marnej jakości. Zawsze pytam muzyków, czy czegoś  nie mają z dawnych lat, ale zwykle nic u nich nie przetrwało, na zasadzie „wyrzuciłem, jak się przeprowadzałem”. Na szczęście są też poza Józefem Skrzekiem inni muzycy, jak Andrzej Korzyński, którzy mają swoje wspaniałe archiwa. Korzyński zawsze robił kopie dla siebie także z tego, co zostawało w oficjalnych zbiorach, też często potem niszczonych. A jeśli chodzi o Skrzeka, mamy kilka braków, w przypadku pierwszych nagrań studyjnych – mówię ”mamy”, bo jego archiwum jest pod moją pieczą… Prowadzimy zresztą wspólnie label Viator, dedykowany jego twórczości. I jeszcze coś: dobrze, że taśmy audio z niektórych programów TVP się zachowały. Na przykład dzięki temu  mieliśmy materiał na połowę płyty Rodziny Pastora.

- Co najtrudniej było wydać?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Muzykę z serialu O7 zgłoś się.  Taśmy były własnością Telewizji Polskiej, ale zostały zarchiwizowane w Wytwórni Filmów Dokumentalnych na Chełmskiej w Warszawie. TVP stwierdziła, że wyda nam zgodę na dostęp, jeśli określimy, co chcemy z tych taśm.  A Wytwórnia z Chełmskiej nie mogła nam udostępnić taśm do przesłuchania… bez zgody TVP! Takie błędne koło. W końca pewna życzliwa osoba pomogła nam przeciąć ten węzeł gordyjski (śmiech). Wybraliśmy muzykę Włodzimierza Korcza z czterech serii 07, całość przygotowaliśmy w ścisłej współpracy z kompozytorem. Muzyką z brakującej serii, autorstwa Korzyńskiego, jeszcze się zajmiemy.

- Jak pan reaguje na krytyczne recenzje płyt swojej firmy? Mnie na przykład zdarzyło się chwalić w „Teraz Rocku”  koncertowy album Klanu Live Finland 1972 czy płytę z filmową muzyką Tadeusza Nalepy, ale  skrytykować repertuar Stalowego Bagażu z przypomnianego przez GAD Records, nigdy wcześniej nie wydanego albumu, Ciężki rok. Moim zdaniem potwierdziło się, że największym osiągnięciem tej grupy była „czwórka” z Izabelą Trojanowską, z Na bohaterów popyt minął.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Dla mnie recenzja może być negatywna, jeśli tylko jest merytoryczna. Cieszę się, że dzięki GAD Records pojawił się taki muzyczny dokument i że się o nim pisze. Oczywiście nie jestem zafascynowany wszystkim, co wydaję. To niemożliwe.

LUDZIE JAKBY SIĘ BUDZĄ

-  Pana najnowsza fascynacja?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Antologia elektronicznego zespołu Omni, powstałego w latach 80. Mają na koncie dwa albumy, ale pewne wątki były pomijane, na przykład etap instrumentalno-wokalny.

- GAD wydaje też płyty zagranicznych zespołów. Ostatnio pojawiła się reedycja Symbiosis czeskiego Jazz Q, kolejnego longplya grupy Martina Kratochvila w waszym katalogu.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Motorem był tutaj Łukasz Hernik. Kratochvilowi zrobiliśmy kilka koncertów w Polsce, Jazz Q nadal gra. Martin zapalił się do naszego pomysłu, żeby archiwum Jazz Q ruszyć. Stąd ta nasza seria reedycji. Wydaliśmy też pierwszy Mahagon, a w planach ich druga płyta  i debiut Energit.

- Pamiętam Energit, ciepło pisałem o ich lonplayu w „Jazzie” w 1977 roku, w tamtych czasach były to chyba najlepsze czeskie nagrania spod znaku jazz rocka. A jak ocenia pan obecną sytuację na polskim rynku fonograficznym?

MICHAL WILCZYŃSKI: Jak się zaczęła pandemia, zadzwonili do mnie z pewnego tygodnika, czy mogę powiedzieć, jak jest źle? (śmiech).  Odpowiedziałem: na razie nie narzekam… I nadal siedzimy i robimy płyty - jak przedtem. Jeśli jakaś płyta sprzedaje się gorzej to widocznie tak musi być w danym momencie. Bywają tytuły, które wyprzedają się przez kilka lat , a potem nagle ludzie jakby się budzą i w serwisach aukcyjnych płacą za jakąś pozycję absurdalną kwotę. Czasami znane nazwiska nie gwarantują dobrej sprzedaży, a zaciekawić publiczność może coś zupełnie nieznanego. Na przykład było tak z Show Bandem Anatola Wojdyny. To zespół, w którym grał na klawiszach Głuszkiewicz z Klanu, a na perkusji Mazurek z Breakoutu. Jeździli zarobkować do Skandynawii w latach 70, a w Polsce  nagrali trochę muzyki dla kroniki filmowej. Wyszły nam z tego dwie płyty Punkt styku i Dno przestrzeni. To materiał funkowy, który okazał się totalnym hitem w pewnych kręgach.

- Pana firma jak dotąd wydała sto kilkadziesiąt tytułów na CD i kilkadziesiąt na winylu. Czy można spodziewać się zmiany proporcji?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Wiem na pewno, że muzyka nadal będzie w dużym stopniu dostępna przez internet, streamingi i tak dalej, że jeszcze będzie się to rozwijać. Jednak ja się skupiam na płycie, która jest dla mnie pewną „opowieścią”. Dlatego taką wagę przywiązuję do starannie przygotowanych i   wydanych książeczek kompaktów. Traktuję nośnik CD jako rzecz bazową, większość naszych klientów ma podobne podejście, co mnie cieszy. Ten rok zamkniemy numerem 188 na kompakcie, w przyszłym roku będzie numer 200. A jeśli chodzi o winyle – to dochodzimy do numeru 50, dublując niektóre tytuły z CD albo kierując się tym, że o wiele łatwiej dotrzeć z płytą winylową do fanów muzyki funkowej czy soulowej. Pojawili się ostatnio zwolennicy muzyki na kasetach, o czym też staramy się pamiętać – wydaliśmy więc kilka pozycji, na przykład Spleen Hertla ma również kasetową edycję.

-  Jakich nowości  można spodziewać się do końca tego roku?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Antologii Omni, o której już mówiłem. Będzie też płyta gitarowa nieodżałowanego Winicjusza Chrósta, niepublikowane nagrania z lat 80, i album dokumentujący to, co robił Janusz Popławski po zawieszeniu działalności Niebiesko-Czarnych. Między innymi grywał wtedy muzykę w klimatach fusion i te rzeczy właśnie wybraliśmy. Liczba wydawnictw CD, jakie przygotowujemy w ciągu roku, rośnie cały czas. Jeśli wszystko się poukłada dobrze, to w przyszłym przekroczymy roczną  granicę pięćdziesięciu. Na pewno wrócimy do SBB. Będą to niepublikowane dotąd wykonania utworów znanych z innych płyt, ale na pewno warte uwagi. Zespół w topowej formie. Wierzę, że wrócimy też do kolejnych tytułów z katalogu Polskich Nagrań, którymi obecnie opiekuje się Warner Music Poland – bardzo dobrze nam się razem współpracuje, staramy się uzupełniać, mając zupełnie inne priorytety sprzedażowe. Wrócimy też do sublabelu Chickadisc, na którym wcześniej wydawaliśmy głównie europejskie fusion i rock neoprogresywny. Po okresie hibernacji ta część naszego katalogu powinna się niebawem przebudzić. W kolejce czeka też cała sterta taśm z muzyką filmową, trochę rockowej klasyki z lat 80., a nawet – polskie kabarety, przeznaczone na nasz sublabel Duży Sęk. Zawsze mnie zachwycała różnorodność propozycji, jakie trafiały swego czasu na płyty winylowe na całym świecie – na nośnikach z dźwiękiem powinno być miejsce i na muzykę, i na słowo mówione. Dlatego próbujemy pokazać też ciekawe słowo – udało się już wydać słuchowisko Jacka Janczarskiego sprzed lat, Kocham pana, panie Sułku, oraz sensacyjne znalezisko w postaci nagrania live Kabaretu Owca Jerzego Dobrowolskiego, które w tajemniczych okolicznościach umknęło cenzurze. Możliwe, że będziemy to rozszerzać jeszcze i sięgać do innych rejonów, które do podstawowego katalogu GAD Records nie pasują. Chcę, żeby było szeroko.


Michał Wilczyński w magazynie swojej firmy GAD Records w Katowicach, październik 2021 roku. Fotografowała: Daria Nowicka  

Komentarze

  1. Wielki szacunek - mimo że jestem o 20 lat starszy to Michał jest dla mnie autorytetem. Płyty Show Band, SBB, Klan, Jazz Q i wielu innych wykonawców z "archeologią" są dla mnie bardzo ważne. Zresztą mam chyba 70 czy 80 płyt z logo GAD na półkach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratuluję Michale i bardzo kibicuję ! :)
    Senior

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Wszystkie komentarze są moderowane.

Popularne posty z tego bloga

Będziemy siadać przy stole, a Marek znów zacznie malować. Rozmowa z Bożeną Ałaszewską.

Gdy rozmawiałem z Markiem Ałaszewskim dla „Teraz Rocka” po ukazaniu się jego albumu Laufer , w pewnym momencie powiedział mi ze śmiechem: Jak będę miał 90 lat, to nie wiem, czy dam jeszcze radę płytę nagrać. Postanowiłem więc nie za dwadzieścia jak możnaby się spodziewać, lecz za dwa lata nagrać następną… 70-letni wtedy Ałaszewski poinformował, że pisze też rzeczy na orkiestrę i chóry, i taka będzie jego następna płyta po ostro rockowym Laufrze … Niestety, nie powstała. Pozostał artystą wydającym co dwadzieścia lat longplay-wydarzenie. Pierwszym i najsłynniejszym jest Mrowisko . Longplay nagrany został dokładnie 50 lat temu, w marcu 1971 roku, a jego zawartość nadal przykuwa uwagę, świetnie się broni.

Nie będę psuł legendy. Rozmowa z Andrzejem Nowakiem.

  Jest naprawdę śliczny   – zapewnił mnie Andrzej Nowak podczas naszej rozmowy w końcu czerwca. A chodziło o jego najnowszego Harleya-Davidsona, model cywilny z 1942 roku, którego z pomocą teścia skompletował i który powiększył jego i tak już imponującą kolekcję motocykli tej legendarnej marki. Andrzej rozmawiał ze mną przez telefon siedząc obok Harleya w swoim warsztacie, wyjątkowo ważnej części jego – jak mawia - „posiadłości” pod Głubczycami, gdzie od lat mieszka z żoną, Justyną, pod ochroną swoich ukochanych pitbulli.

„Na zdrowie” wypiją wszyscy. Rozmowa z Wojciechem Wojdą.

Podobno osoby urodzone 28 grudnia dzięki gorliwości, wytrwałości i umiejętności koncentrowania się na swej pracy mogą liczyć na powodzenie.   Nie jestem jakimś zwolennikiem astrologii, ale skoro tak uważał Jan Starża Dzierżbicki prezes przedwojennego Polskiego Towarzystwa Astrologicznego, niekwestionowany autorytet… Ktoś, kto w czasach, gdy jeszcze nie było na świecie największych klasyków rocka, przypisał osobom urodzonym 8 grudnia jak Jim Morrison,   frontman The Doors, zdolności muzyczne i zbyt silne poczucie niezależności , osobom urodzonym 9 października   jak John Lennon – umysł czujny, ostry, oryginalny i bardzo aktywny , zaś tym, którzy przyszli na świat 19 stycznia jak Janis Joplin -   charakter niezależny, obdarzony wiarą w siebie, nieraz ekscentryczny… Mój rozmówca urodził się właśnie 28 grudnia i – jak sądzę – faktycznie może mówić o życiowym powodzeniu. Od przeszło   30 lat jako śpiewający frontman i współautor repertuaru z powodzeniem prowadzi zespół Farben   Lehre, mają