Przejdź do głównej zawartości

Wzięło mnie. Ze zwierzeń Wojciecha Karolaka

25 kwietnia 2013 roku, w czasie Gali Fryderyków w Teatrze Polskim w Warszawie przypadło mi miejsce na widowni tuż obok Wojciecha Karolaka. Karolak świetnie wyglądał, jakby upływ czasu go nie dotyczył, i prezentował się dokładnie tak jak od kilkudziesięciu lat: wąsy, okulary w charakterystycznej, dużej oprawce, elegancka marynarka, w ogóle: taka elegancja starszej daty z dobrego muzycznego klubu… Przedstawiłem się i pogratulowałem mu jego niezmiennego szyku, a on zapewnił, że pamięta mnie sprzed wielu lat, gdy przeprowadzałem z nim wywiad.

Ale też przyznam że tamten wywiad, było to jedno z jazzowych spotkań, które zapamiętałem wyjątkowo mocno. I jeszcze takie przypomnienie: lata 70. były doskonałym czasem dla polskiego jazzu. Niestety, brakowało już Krzysztofa Komedy, ale byli Zbigniew Namysłowski ze swoimi wspaniałym longplayami Winobranie i Kujaviak Goes Funky, Michał Urbaniak z tak wysoko ocenianymi przez zagranicznych krytyków albumami dla Columbii, poczynając od Fusion, i z kwitnącą karierą w USA, Tomasz Stańko fascynujący nie tylko naszą, ale także zachodnioeuropejską publiczność, nobilitowany Balladyną dla ECM… i wielu innych artystów, dzięki którym „polish jazz” był zjawiskiem wysokiej próby. Czyli nic więc dziwnego, że jednym z moich pragnień jako kogoś, kto w tamtych czasach rozpoczynał dziennikarską pracę „w kulturze”, było przeprowadzić wywiady z muzykami z krajowej czołówki jazzu. Stało się to stosunkowo łatwe i naturalne, gdy w marcu 1977 roku spełniło się moje wielkie marzenie. Całkiem niespodziewanie, choć Józef Balcerak, legendarna postać krajowego środowiska jazzowego, założyciel miesięcznika ”Jazz” i nieprzerwanie jego redaktor naczelny od przeszło 20 lat, zaproponował mi etat dziennikarski w swojej redakcji, a potem – zabierając mnie ze sobą – sfinalizował sprawę mojego zatrudnienia z dyrektorką Krajowego Wydawnictwa Czasopism, wydającego jego miesięcznik. Wcześniej odnosił się do mnie bardzo sympatycznie jako do współpracownika pisma już z kilkuletnim stażem, ale – ta propozycja stałej pracy w redakcji przy warszawskim Krakowskim Przedmieściu - był to mimo wszystko krok zaskakujący. Właśnie kończyłem studia historyczne i miałem już co prawda stały kontakt z profesjonalnym dziennikarstwem, lecz dopiero od roku i to na półetacie, jako reaktor działu kultury w dwutygodniku studenckim „Nowy Medyk” (też wydawany przez KWCz, co od strony formalnej ułatwiło moje zatrudnienie w „Jazzie”). Na pewno jakieś znacznie miało, że w „Nowym Medyku” publikowałem sporo o muzyce jazzowej i redaktor Balcerak o tym wiedział. Wbrew temu co można przeczytać w Wikipedii w haśle poświęconym „Jazzowi” od początku – zresztą tak jak w późniejszych latach, gdy pismem już kierował Janusz Mechanisz - pisywałem na jego łamach o różnej muzyce, nie tylko o rocku, z którym przede wszystkim jestem, skądinąd słusznie, kojarzony. Zdarzały się numery, w których – choć mocno obecny na łamach - w ogóle nie byłem „rockowym autorem”. Sięgam po numer z listopada 1976, z czasów jeszcze „przedetatowych”: mój wkład to bardzo duży wywiad z ówczesnym dyrektorem Polskich Nagrań, Adamem Karolakiem, który redaktor Balcerak umieścił jako pierwszy tekst w numerze, i całostronicowy artykuł o wybitnym jazzowym saksofoniście Gerrym Mulliganie, pod którym szef podpisał mnie tylko inicjałami, pewnie dlatego, żebym nie dostał „zawrotu głowy od sukcesów”. W kwietniu następnego roku rozpocząłem regularną pracę w „Jazzie” (z inicjatywy kolegów z „Nowego Medyka” zachowując i tam stanowisko, tyle że zatrudniony na innych zasadach…). Ku mojemu ( i chyba nie tylko mojemu) zdumieniu już latem wspomnianego roku redaktor Balcerak odszedł na emeryturę, a ja miałem dziennikarsko żeglować po morzu muzyki pod okiem innego wspaniałego szefa, wspomnianego już redaktora Mechanisza. Redaktor Balcerak zdążył mnie jeszcze wysłać na wywiad do Władysława Jagiełły, perkusisty-weterana, którego Paweł Brodowski słusznie kiedyś określił jako jedną z najbarwniejszych postaci polskiego jazzu. Rozmawiałem z nim długo w jego warszawskim mieszkaniu przy ulicy Śliskiej. W trakcie tej rozmowy podał mi swoje credo: Perkusista musi mieć rytm w sobie. Mówił też o swoich malarskich happeningach podczas koncertów: Muzyka jest wszędzie, choćby w powietrzu. Trzeba ją tylko umieć „złapać” , także i w tym, co się narysuje. 

Władysław Jagiełło zmarł w 2009 roku... 

Teraz zaś chciałbym przypomnieć mój – wspomniany na wstępie - wywiad z Wojciechem Karolakiem, innym wyjątkowym muzykiem polskiego jazzu (niestety, odszedł w czerwcu bieżącego roku). Przeprowadziłem tę rozmowę z Karolakiem, rówieśnikiem Zbigniewa Namysłowskiego i Czesława Niemena, w listopadzie 1979 roku, a powód był jeden. Pomyślałem, że tak ważny dla krajowego jazzu artysta, wszechstronny pianista i mistrz Hammonda, członek zespołów Andrzeja Kurylewicza, Jana „Ptaszyna” Wróblewskiego, Michała Urbaniaka czy Zbigniewa Namysłowskiego, powinien mieć okazję obszernie wypowiedzieć się na łamach „Jazzu”. Redaktor Mechanisz chętnie brał pod uwagę moje wywiadowe propozycje, jeśli chodziło o czołowych polskich jazzmanów o interesującym artystycznie dorobku - i tak do pokaźnej listy moich rozmówców dla „Jazzu”, którą otwierali Zbigniew Namysłowski, Tomasz Stańko, Włodzimierz Nahorny czy Janusz Muniak mogłem dodać Wojciecha Karolaka. Po sympatycznej rozmowie telefonicznej umówił się ze mną w swoim mieszkaniu – może raczej: apartamencie, w którym mieszkał ze znaną satyryczką Marią Czubaszek, od trzech lat żoną. Przegadaliśmy tam sporo czasu, co mi tym bardziej odpowiadało, że moje pytania miały swobodny i urozmaicony charakter, i miały prowokować do osobistych zwierzeń, wspomnień, i do deklaracji , na jakie tylko tematy miał ochotę. Zamierzałem – oczywiście – skupić się przede wszystkim na jazzie, a wypowiedzi Karolaka połączyć w jak najlepiej portretujący go jako artystę monolog. Właśnie w takiej też postaci materiał ukazał się na łamach „Jazzu”, w styczniowym numerze z 1980 roku. Oczywiście nie wszystko się zmieściło... A Karolak jak przystało na eleganckiego gospodarza zapytał od razu czego się napiję, dodając, że sam od lat wystrzega się alkoholu, natomiast dużo pali. Wybrałem bodaj Coca-Colę, natomiast mój rozmówca rzeczywiście coraz to przypalał nowego papierosa, dodam: dobrej marki. Działo się to zaś w przestronnym, nowocześnie jak na owe czasy urządzonym salonie, efektownie oświetlonym, z aparaturą stereo na honorowym miejscu. Nie bez powodu poczułem się jak w apartamencie jakiegoś nowoczesnego domu na Zachodzie, tym bardziej że i budynek, w którym mieszkał Karolak – przy Starościńskiej, na warszawskim Mokotowie – faktycznie był apartamentowcem, jednym z tych domów w PRL-u, dostępnych za dewizy, czyli zasadniczo dla osób dla zarabiających na Zachodzie, do których z oczywistych powodów należał muzyk (żeby było jeszcze „zachodniej” - dolną część budynku zajmowała ambasada Hiszpanii). Karolak przede wszystkim przedstawił mi własną wizję jazzu, nie omijając swej dość bezkompromisowej oceny ówczesnego stanu krajowego nurtu tej muzyki. Nasz jazz jest w trudnej sytuacji – zaczął. Najwybitniejsi muzycy albo działają poza krajem (Namysłowski, Urbaniak, Makowicz), albo utracili wpływ na środowisko (Stańko). Przybyło nam dużo średnich muzyków jazzowych. Wszyscy ci młodzi są strasznie trzeźwi, myślą rzeczowo i to rzutuje na ich muzykę. Brakuje propozycji o większej randze artystycznej. Przepadam za ludźmi ze słabościami, trochę „szalonymi”. Uważam, że tylko tacy mogą naprawdę tworzyć. Tymczasem każdy z nowych zespołów z połowy lat 70. przypominał „stajnię koni wyścigowych”, grali te swoje „wprawki” byle prędzej, byle więcej. Mieli dobrą technikę, lepszy warsztat niż muzycy z mojej generacji, gdy byli w ich wieku. Natomiast brakowało im jazzowego feelingu… I kontynuował: Słuchałem ostatnio nagrań zespołu Andrzeja Kurylewicza z 1961-1962 roku. Można się tam doszukać błędów technicznych, muzycy mają wyraźnie kłopoty z wygraniem pewnych partii, ale to już jest bebop, jest timing, wiadomo, o co chodzi. Jest określona koncepcja muzyki… Teraz z młodymi muzykami jazzowymi dzieje się już lepiej, choć ciągle nie mogę oprzeć się wrażeniu , że wszystko przychodzi im jakby za szybko, brak tej „szarpaniny”, w której powinien się rodzić jazz. Cieszę się, że zaczynają się sprawdzać moje przepowiednie co do Sendeckiego, rok temu zauważyłem u niego obiecującą przemianę, a dziś to już prawdziwy pianista jazzowy. Dodam na wszelki wypadek: Władysław Sendecki miał już za sobą sugestywne jazzrockowe wejście z Extra Ballem, był właśnie filarem bardzo interesującego Sun Shipu, a przed nim otwierała się muzyczna kariera, która zapewnia mu do dzisiaj mocną międzynarodową pozycję. 

Od pewnego czasu stawia się u nas na młodych. Zdolnych czy nie – obojętne… - narzekał Karolak tamtego wieczoru sprzed czterech dekad. Robi się mnóstwo hałasu wokół bardzo amatorskich „wydarzeń artystycznych”. Równocześnie nikt spośród krytyków nie zauważył , iż przybył nam świetny perkusista. Powrót Andrzeja Dąbrowskiego na estradę jazzową odbył się zupełnie niepostrzeżenie. Recenzenci nie słyszą, jak dobrze gra, nie mogą mu wybaczyć kiepskiego repertuaru piosenkarskiego, którym popisywał się ostatnio. 

Wojciech Karolak miał już na swoim koncie jakby przymiarkę do solowego albumu (wydawnictwo limitowane, pozycja klubu płytowego PSJ - natomiast pierwszy i jedyny „regularny” solowy Easy! miał dopiero powstać za jakiś czas…). Chodzi mi o Podróż na południe, longplay nagrany w 1973 roku z Michałem Urbaniakiem i Czesławem Bartkowskim. Firmowany z nimi wspólnie, choć prawie wyłącznie z kompozycjami Karolaka, jednak robił wrażenie „przyległości” do świetnej serii własnych albumów Urbaniaka z polskimi muzykami, w tym z Karolakiem w składzie, z lat 1973-74… 

A w trakcie tamtego naszego spotkania, skoro już wkroczyliśmy na bardziej rozrywkowy grunt, powiedział mi, że ostatnio przygotował piosenki i muzykę do musicalu Dracula, do libretta spółki Groński-Marianowicz, ale – co go irytowało – nikt nie potrafił poinformować go, kiedy będzie miał premierę. Natomiast co do jego własnych planów, zwierzył się … Planuję w najbliższym czasie powrót na estradę, nie wytrzymam już dłużej tego ślęczenia w domu nad partyturami. Gdyby nie słabości organizacyjne naszego impresaryjnego zaplecza zorganizowałbym sobie zespól grający muzykę funky i miałbym z głowy wszystkie rozterki natury artystycznej . Miles Davis to mój muzyczny ideał i ciągle wracam do jego nagrań. Ale dziś najczęściej słucham George’a Duke’a. Co z tego, że dyskoteka? Jest w tych nagraniach wspaniały SWING. 

Jazz nie mógł mnie zafascynować melodyką czy harmonią – wyjaśnił. Po latach nauki w szkołach muzycznych wiedziałem, na czym polega harmonia impresjonistyczna czy orkiestracja. Pamiętam , usłyszałem w 1955 roku nagrania orkiestry Ellingtona, ten piękny bas, te bębny, po raz pierwszy zetknąłem się ze swingiem i… wzięło mnie. Muzyka jazzowa zafascynowała mnie przede wszystkim rytmem. Te różne „mądrości”, które wygrywają niektórzy muzycy jazzowi to dla mnie sprawa drugorzędna. Oczywiście, dobry materiał muzyczny jest potrzebny, im skomponowany inteligentniej tym lepiej, ale głównie chodzi o co innego. Przy pomocy rytmu (a niekiedy i barwy) dochodzi do PRZEKAZU EMOCJONALNEGO i w nim upatruję siłę mainstreamu, rhythm and bluesa czy funky. Wszystkie wymienione rodzaje muzyki grałem i gram – to jest właśnie MÓJ JAZZ. 

Denerwują mnie ludzie, którzy mówią, iż nie lubią szufladkowania muzyki – zastrzegł się. Uważam, że trzeba stosować pewne umowne podziały, bo inaczej szybko zaczęlibyśmy mówić o mgiełkach, ptaszkach i nie byłoby szansy na porozumienie się. Natomiast co zaliczyć do jazzu – to już kwestia subiektywnego odczucia. Ja kwalifikuję do tego nurtu wszystko, co swinguje, z wyjątkiem muzyki skrajnie prymitywnej. Nie zaliczę do jazzu rock and rolla. Natomiast za jazz uważam nawet muzykę nie improwizowaną, jeśli ma atmosferę bluesa albo ciepło jazzowej ballady. Istotny jest klimat, mniejszą wagę przywiązuję w tym przypadku do spraw formalnych. 

W swych poglądach na jazz Wojciech Karolak przejawiał godną uznania konsekwencje. Bowiem pamiętałem to, co powiedział w wywiadzie udzielonym Jerzemu Radlińskiemu w połowie lat 60., do książki Obywatel jazz. Podkreślił wówczas: Szukam w muzyce swingu a nie anegdoty. Oczekuję od muzyki , że będzie mnie zachwycać, zmuszać do tupania, a nie do myślenia. Teraz jednak zaraz dodał, aby w tym naszym wywiadzie nie umknęła wyjątkowość jazzu: Jazz to nie artykuł sezonowy , jazz jest ponadczasowy... W tej chwili muzyka jazzowa jest ogromnie zróżnicowana. Uważam to za pozytywne zjawisko - nie skreśla się niczego, co powstało dawniej – znalazł czas i na takie podsumowanie. I na takie wspomnienie: Pamiętam, jak w początku lat 60. Jazz Rockers Namysłowskiego grali w Hybrydach i ludzie tańczyli, choć nie była to przecież muzyka stricte taneczna. Potem pojawili się ci długowłosi gitarzyści i zaczęli odciągać publiczność od jazzu. Tymczasem i muzyka jazzowa zaczęła ulegać niezbyt dobrym – moim zdaniem – przemianom. Przyszła era free. Potem jazz wkroczył u nas do sal koncertowych, do filharmonii. I na pewno nie są to dobre miejsca do grania muzyki jazzowej, do jej odbioru. Tylko w klubie można uzyskać kontakt z publicznością, atmosferę zabawy, bezpośredniości, szczerości, luzu. Słyszałem wiele nagrań z amerykańskich klubów jazzowych, zrobiły na mnie niesamowite wrażenie i myślałem sobie: wystarczy mieć dobry zespół, grać swingującą muzykę. Ludzie będą słuchać, bawić się, będzie pięknie. Ale – jak się okazało – nie u nas. W początku lat 70, gdy byłem w Szwecji, prowadziłem tam własny zespól rockowy, graliśmy utwory Beatlesów, Hendrixa. Był w tym rytm jak należy i chociaż zdarzało się, że przez cały wieczór nie zaimprowizowałem ani jednej nuty, miałem satysfakcję z tego, co robiłem. Tu warto przypomnieć, że w połowie lat 60. nie tylko deklarował, iż podoba mu się muzyka spontaniczna, oddziałująca głównie na podświadomość, ale też dodawał: Bardzo lubię twist i Beatlesów. I mówił to mieszkając w Polsce, gdzie wówczas urzędnicy i spece od rozrywki ograniczali jak tylko mogli rock na estradach, a i nawet Czesław Niemen w pewnym momencie musiał nagrać taką piosenkę jak Nie bądź taki Bitels… Pan Wojciech natomiast – mimo przywiązania do tradycyjnej elegancji –nawet dał się namówić Michałowi Urbaniakowi (gdy grał w jego zespole), aby zapuścił długie włosy, bo pasowało to do image’u tej polskiej supergrupy spod znaku fusion. W 1973 roku jako członek zespołu Michała Urbaniaka objechałem kawał Europy, występowaliśmy z powodzeniem przed dużymi audytoriami. Wszystko zdawało się potwierdzać moje założenia – wspominał w tej rozmowie ze mną, nie bez satysfakcji. Wróciłem do kraju, grałem ze Zbyszkiem Namysłowskim. Następnie z Wróblewskim założyłem grupę Mainstream, podobał mi się jego pomysł wykonywania takiej właśnie muzyki. Nie lubię, gdy jakiś rodzaj muzyki jest w niełasce , a tak było w 1975 roku w Polsce z mainstreamem. Poza tym każdy muzyk powinien cały czas wszystkiego po trochu słuchać zaś co jakiś czas gruntownie zmieniać repertuar… Niestety nie udawało się nawiązać kontaktu z publicznością, nasza muzyka była odczytywana niewłaściwie, traktowana ku naszemu zdumieniu jako elitarna. Ciągle jeszcze w dziedzinie percepcji jazzu panują jakby czasy pierwszych festiwali na Wybrzeżu. Czyli „podkręconego” młodzieżowego festynu - dodam na wszelki wypadek, biorąc poprawkę na wiek części potencjalnych czytelników.  

Nasz jazz nie przyjmuje się na zdrowych zasadach – podsumował Karolak. To przerażające, że w dalszym ciągu jest przede wszystkim muzyką młodzieży. Na świecie młodzież rzeczywiście stanowi większość publiczności jazzowej, ale sporo też jest ludzi w średnim wieku. A to gwarantuje bardziej rozsądny stosunek do grających. Kiedy trzeba – tolerancyjny, kiedy trzeba – krytyczny. Oglądałem Jazz Jamboree 79 w telewizji. Nie chciałbym wziąć w nim udziału. Te jednakowe owacje po każdym występie… Taka powszechna aprobata wszystkiego, co dzieje się na estradzie, budzi niesmak. Zawiniła tu chyba ta rotacja audytorium, ten proces jego ciągłego odmładzania. Jeśli jednak produkuje się muzyczny grafoman to nawet taka publiczność powinna zorientować się po upływie pół godziny, z kim ma do czynienia, powinna mieć intuicję. A to na pewno wiąże się z ogólną kulturą muzyczną społeczeństwa. Ostatnio mam dużo kontaktów z plastykami, z literatami. Plastycy interesują się literaturą, literaci dobrze orientują się w sztukach plastycznych. Natomiast wspólną cechą tych ludzi jest kompletny brak orientacji w dziedzinie muzyki. Ich wiedza osiąga co najwyżej poziom muzycznego elementarza . A przecież chodzi tu o ludzi stanowiących intelektualną elitę. Rzutuje to niewątpliwie na ogólny stosunek do muzyki w naszym kraju. Jest ona lekceważona albo stanowi artykuł luksusowy, niedzielny . Czyli można wysnuć stąd wniosek, że jesteśmy niemuzykalnym narodem Ale z drugiej strony: w muzyce poważnej, w jazzie mamy twórców, którzy zdobyli światowy rozgłos. Pozostańmy więc przy stwierdzeniu, że codzienny kontakt przeciętnego człowieka z muzyką ma u nas charakter żenujący, jest przysłowiowym gwizdaniem przy goleniu. 

Na tym zakończył i tak też kończy się jego wypowiedź, która trafiła do druku w „Jazzie”. Zanim to jednak nastąpiło, kilka dni później - już w początku grudnia 1979 roku - byłem u Wojciecha Karolaka, aby zautoryzował to, co spisałem z rozmowy z nim. Nie wniósł żadnej istotnej poprawki, najwyraźniej nie obawiał się upublicznienia nawet tych swoich sądów, które mogły być uznane za kontrowersyjne. Potem zaś rozmawialiśmy o jego ulubionych muzykach (po prostu ucieszył się, gdy dowiedział się, że ogromnie lubię nagrania z serii Miles For… kwintetu Milesa Davisa dla Prestige’u – dowiedziałem się, że Red Garland, pianista tej grupy Milesa zawsze należał do jego faworytów wśród klawiszowców). Kiedyś, jeszcze przed swymi zagranicznymi wojażami muzycznymi pan Wojciech wyznał wspomnianemu Jerzemu Radlińskiemu, że byłby „idealnym profesjonalnym odbiorcą muzyki”. Marzę by mieć aparaturę stereofoniczną i słuchać – dorzucił wtedy. I w czasie tego naszego drugiego spotkania zrobił użytek ze swego stereo. Puścił mi fragmenty kilku swoich ulubionych płyt, między innymi - jednego z klasycznych longplayów wokalisty - pianisty Georgie Fame'a i jego zespołu Blue Flames. Był w tym cios, był rytm, jakiego można było spodziewać się po wokalnym mistrzu rhythm’n’bluesowo-jazzowym, zresztą inspirującym dla rockmanów. Płyta musiała być często słuchania, bo dość już trzeszczała, ale mój rozmówca niemal zniwelował trzaski za pomocą equalizera, który miał w swoim muzycznym zestawie, a markowy wzmacniacz i bardzo dobre kolumny głośnikowe uszlachetniły brzmienie. Rzeczywiście, był wyposażony jak przystało na „profesjonalnego odbiorcę muzyki”.

 


Tamtego jesiennego wieczoru 1979 roku usłyszałem od Wojciecha Karolaka także i to: Hancock nagrywa w studiu płytę z muzyką funky, a później pędzi pograć sobie na estradzie wyrafinowany jazz z zespołem V.S.O.P. Nie wierzę, żeby robił nagrania dyskotekowe wyłącznie dla dochodów. To odskocznia, rodzaj zabawy, relaksu. Również trafiło do styczniowego numeru „Jazzu- Magazynu Muzycznego” z 1980 roku.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Będziemy siadać przy stole, a Marek znów zacznie malować. Rozmowa z Bożeną Ałaszewską.

Gdy rozmawiałem z Markiem Ałaszewskim dla „Teraz Rocka” po ukazaniu się jego albumu Laufer , w pewnym momencie powiedział mi ze śmiechem: Jak będę miał 90 lat, to nie wiem, czy dam jeszcze radę płytę nagrać. Postanowiłem więc nie za dwadzieścia jak możnaby się spodziewać, lecz za dwa lata nagrać następną… 70-letni wtedy Ałaszewski poinformował, że pisze też rzeczy na orkiestrę i chóry, i taka będzie jego następna płyta po ostro rockowym Laufrze … Niestety, nie powstała. Pozostał artystą wydającym co dwadzieścia lat longplay-wydarzenie. Pierwszym i najsłynniejszym jest Mrowisko . Longplay nagrany został dokładnie 50 lat temu, w marcu 1971 roku, a jego zawartość nadal przykuwa uwagę, świetnie się broni.

Nie będę psuł legendy. Rozmowa z Andrzejem Nowakiem.

  Jest naprawdę śliczny   – zapewnił mnie Andrzej Nowak podczas naszej rozmowy w końcu czerwca. A chodziło o jego najnowszego Harleya-Davidsona, model cywilny z 1942 roku, którego z pomocą teścia skompletował i który powiększył jego i tak już imponującą kolekcję motocykli tej legendarnej marki. Andrzej rozmawiał ze mną przez telefon siedząc obok Harleya w swoim warsztacie, wyjątkowo ważnej części jego – jak mawia - „posiadłości” pod Głubczycami, gdzie od lat mieszka z żoną, Justyną, pod ochroną swoich ukochanych pitbulli.

„Na zdrowie” wypiją wszyscy. Rozmowa z Wojciechem Wojdą.

Podobno osoby urodzone 28 grudnia dzięki gorliwości, wytrwałości i umiejętności koncentrowania się na swej pracy mogą liczyć na powodzenie.   Nie jestem jakimś zwolennikiem astrologii, ale skoro tak uważał Jan Starża Dzierżbicki prezes przedwojennego Polskiego Towarzystwa Astrologicznego, niekwestionowany autorytet… Ktoś, kto w czasach, gdy jeszcze nie było na świecie największych klasyków rocka, przypisał osobom urodzonym 8 grudnia jak Jim Morrison,   frontman The Doors, zdolności muzyczne i zbyt silne poczucie niezależności , osobom urodzonym 9 października   jak John Lennon – umysł czujny, ostry, oryginalny i bardzo aktywny , zaś tym, którzy przyszli na świat 19 stycznia jak Janis Joplin -   charakter niezależny, obdarzony wiarą w siebie, nieraz ekscentryczny… Mój rozmówca urodził się właśnie 28 grudnia i – jak sądzę – faktycznie może mówić o życiowym powodzeniu. Od przeszło   30 lat jako śpiewający frontman i współautor repertuaru z powodzeniem prowadzi zespół Farben   Lehre, mają