Przejdź do głównej zawartości

Zaproszony przez Marka Walczewskiego

To było niezwykłe doświadczenie.

Pod koniec lat 70., już pracując w redakcji „Jazzu” , kontynuowałem  też moje poprzednie dziennikarskie zajęcie: redagowałem dział kultury „Nowego  Medyka”, a przy okazji w tym dwutygodniku studenckim (czytanym nie tylko przez studentów medycyny) publikowałem sporo i na różne tematy. Pisywałem regularnie felietony o muzyce, głównie jazzowej, bo jazzu było wtedy bardzo dużo w klubach akademickich, przeprowadzałem też wywiady z ludźmi kultury, w tym z aktorami. Wracając do niezwykłego doświadczenia, o którym wspomniałem na wstępie: miałem też okazję, aby spełnić moje marzenie i poznać osobiście aktora nad aktorami, Marka Walczewskiego, wtedy w pełnym rozkwicie jego niezwykłego talentu, na filmowym ekranie dopiero co po roli Eligiusza Niewiadomskiego  w Śmierci prezydenta. To był listopad 1977 roku, zgodził się na rozmowę bardzo chętnie,  miałem jeszcze jedno potwierdzenie, że w tamtych czasach w PRL-u ludzie po prostu lubili rozmawiać z dziennikarzami studenckimi,  prasa studencka – reprezentowana przez nieliczne drukowane tytuły - nie budziła takich skojarzeń z nachalną propagandą  jak „Trybuna Ludu” i pomniejsze organy partyjne. Były to jeszcze czasy, gdy wywiady telefoniczne bywały traktowane przez wielu artystów jako zupełna ostateczność  -  Marek Walczewski nawet zaprosił mnie do siebie do domu, tak jak wcześniej Marek Grechuta czy Wanda Wiłkomirska (wszyscy już dziś niestety nie żyją, tym cenniejszy dla mnie taki kontakt, który pozwolił mi ich poznać w ich prywatnej scenerii) . Co prawda najpierw mieliśmy rozmawiać w ówczesnym miejscu pracy Walczewskiego, w stołecznym Teatrze Dramatycznym, ale ku swojemu zdumieniu nie dostał klucza do pokoju recepcyjnego, więc zdenerwował się i zdecydował: Chodźmy do mnie, posiedzimy jak ludzie, napijemy się herbaty, spokojnie porozmawiamy...  Ten niezwykły człowiek mieszkał w zwykłym bloku (na Mokotowie) i tego wieczora, pod nieobecność jego żony (Małgorzaty Niemirskiej, zresztą również uprawiającej aktorski zawód) przegadałem z nim blisko dwie  godziny, co po spisaniu z taśmy przerodziło się w jego długi monolog na temat jego życia i pracy aktora. A „spokojnie porozmawiamy” w  wydaniu Walczewskiego oczywiście wyglądało tak ekspresyjnie,  jak można było się spodziewać, po wcześniejszym obejrzeniu go w choćby kilku rolach: operował całą skalą głosu, dużo gestykulował. Nie zdziwiło mnie, że na koniec opadł na fotel, robiąc wrażenie zmęczonego. Słuchałem jego wspomnień z czasów studiów aktorskich (Miałem dobre oceny, ale chcieli mnie zwolnić. Coś tam we mnie złego znaleźli, że nadwrażliwy, że taki to nie będzie aktorem…), jego uwag na temat specyfiki pracy w teatrze (Czasami można się skupić na sam widok drugiego aktora, czasami w ogóle nie można osiągnąć skupienia…) , jego zaskakujących zwierzeń  (Wie pan, mam cały czas chęć, żeby znowu zacząć z pozycji amatora…). Oczywiście sporo musiałem pominąć z powodu braku miejsca, czasopismo nie jest przecież z gumy – i tak na przykład przepadły uwagi Walczewskiego na temat Billie Holiday, jazzowej mistrzyni, od której trochę przypadkowo zaczęliśmy, bo okazało się, że akurat kupił sobie jej płytę. 

A na autoryzację wywiadu już umówił się ze mną w garderobie wspomnianego warszawskiego teatru. Nic nie przerobił w tekście, który mu przyniosłem, ale ta autoryzacja… to dopiero było coś niezwykłego! Powiedział, że musi sobie przeczytać tekst na głos i… To nie było po prostu aktorskie czytanie. Byłem świadkiem, jak prasowy wywiad stawał się spektaklem o nim samym. I jeszcze poczułem się jakbym przeniósł się w czasie. Jakbym drugi raz uczestniczył w tamtym naszym spotkaniu: czytając maszynopis w tych samych miejscach (zapamiętanych przeze mnie dokładnie, bo nie sposób było nie zapamiętać, gdy wtedy siedziało się naprzeciw kogoś takiego!) zawieszał głos, także w tych samych miejscach co wcześniej pojawiała się w jego głosie emocja czy zmieniał tembr. Albo przybierał inną minę. Walczewski brawurowo zagrał prawdziwego siebie z tamtego wieczoru, bo przecież korzystał ze swoich słów, wiernie spisanych przeze mnie z taśmy. Odegrał i nie odegrał zarazem? Powtórzył ? A może raczej – przywrócił, choć  otoczenie było już zupełnie inne. Był wówczas  – w garderobie Teatru Dramatycznego -  po prostu sobą i był wspaniałym aktorem równocześnie, nie było tu żadnego rozgraniczenia. Żadnej sztuczności.  Okazało się, że także w taki sposób magia aktorstwa, potrafi wskrzesić ulotne - zdawać by się mogło: niepowtarzalne – chwile.



Mój wywiad z Markiem Walczewskim ukazał się w numerze 21 „Nowego Medyka” z 1977 roku. Artysta nie tylko przekazywał mi tam takie swoje ważne  przemyślenia, w rodzaju: Film tylko częściowo sprawdza umiejętności aktora. Teatr jest sztuką bardziej wyimaginowaną, trzeba się puścić w wyższe rejony. Opowiedział również i coś takiego: Pamiętam scenę, jaką widziałem kawiarni w Zurychu. Proszę sobie wyobrazić elegancki, wypolerowany świat – kawiarnia była przy teatrze w samym centrum miasta. Przy stoliku siedział starszy, starannie ubrany facet. Przed nim stał na blacie drink, a on co jakiś czas bardzo powoli wysuwał język i dotykał nim końca nosa. Jak to zobaczyłem, byłem wstrząśnięty. 

 

      

Komentarze

  1. Bardzo cenne wspomnienia, prosimy o więcej :). Z "Nowym Medykiem" współpracował Pan do końca lat 70., czy także później?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kierowana przez doktora Andrzeja Dorobę redakcja miała niezwykłą atmosferę, będącą szczególną kombinacją ambicji, rzetelności, luzu i humoru, a w zespole były tak barwne postacie jak Jerzy Leszin-Koperski, niekonwencjonalny opiekun ruchu młodoliterackiego, czy Janusz Atlas, przebojowy reportażysta wyrzucony z jednego z centralnych tygodników. Pisałem więc i redagowałem teksty działu kultury dla "Nowego Medyka" z przyjemnością, wciągnąłem też do współpracy z tym dwutygodnikiem kilku kolegów, także tych znanych z "Jazzu". Mój ostatni etap współpracy z "Nowym Medykiem" to druga połowa lat 80. - już tylko jako "ogólnokulturalny" felietonista. Tu taka ciekawostka: wtedy, ściślej - tuż po wznowieniu czasopisma, dotknęła mnie największa ingerencja cenzury. W styczniu 1983 roku okazało się, że dziennikarz "Polityki" może pisać o Jerzym Kosińskim, a w czasopiśmie studenckim Kosiński już się nie może pojawić. Stąd zaskakująca, skądś zaczerpnięta, ilustracja w felietonie "Slalom" (z mojego ówczesnego cyklu "Trochę kultury!"). Któryś z redakcyjnych szefów całkiem dowcipnie wypełnił puste miejsce, jakie zostało po moim wywodzie na temat pisarstwa Jerzego Kosińskiego, w którym chwaliłem "Wystarczy być" i krytykowałem "Malowanego ptaka".

      Usuń

Prześlij komentarz

Wszystkie komentarze są moderowane.

Popularne posty z tego bloga

Będziemy siadać przy stole, a Marek znów zacznie malować. Rozmowa z Bożeną Ałaszewską.

Gdy rozmawiałem z Markiem Ałaszewskim dla „Teraz Rocka” po ukazaniu się jego albumu Laufer , w pewnym momencie powiedział mi ze śmiechem: Jak będę miał 90 lat, to nie wiem, czy dam jeszcze radę płytę nagrać. Postanowiłem więc nie za dwadzieścia jak możnaby się spodziewać, lecz za dwa lata nagrać następną… 70-letni wtedy Ałaszewski poinformował, że pisze też rzeczy na orkiestrę i chóry, i taka będzie jego następna płyta po ostro rockowym Laufrze … Niestety, nie powstała. Pozostał artystą wydającym co dwadzieścia lat longplay-wydarzenie. Pierwszym i najsłynniejszym jest Mrowisko . Longplay nagrany został dokładnie 50 lat temu, w marcu 1971 roku, a jego zawartość nadal przykuwa uwagę, świetnie się broni.

Nie będę psuł legendy. Rozmowa z Andrzejem Nowakiem.

  Jest naprawdę śliczny   – zapewnił mnie Andrzej Nowak podczas naszej rozmowy w końcu czerwca. A chodziło o jego najnowszego Harleya-Davidsona, model cywilny z 1942 roku, którego z pomocą teścia skompletował i który powiększył jego i tak już imponującą kolekcję motocykli tej legendarnej marki. Andrzej rozmawiał ze mną przez telefon siedząc obok Harleya w swoim warsztacie, wyjątkowo ważnej części jego – jak mawia - „posiadłości” pod Głubczycami, gdzie od lat mieszka z żoną, Justyną, pod ochroną swoich ukochanych pitbulli.

„Na zdrowie” wypiją wszyscy. Rozmowa z Wojciechem Wojdą.

Podobno osoby urodzone 28 grudnia dzięki gorliwości, wytrwałości i umiejętności koncentrowania się na swej pracy mogą liczyć na powodzenie.   Nie jestem jakimś zwolennikiem astrologii, ale skoro tak uważał Jan Starża Dzierżbicki prezes przedwojennego Polskiego Towarzystwa Astrologicznego, niekwestionowany autorytet… Ktoś, kto w czasach, gdy jeszcze nie było na świecie największych klasyków rocka, przypisał osobom urodzonym 8 grudnia jak Jim Morrison,   frontman The Doors, zdolności muzyczne i zbyt silne poczucie niezależności , osobom urodzonym 9 października   jak John Lennon – umysł czujny, ostry, oryginalny i bardzo aktywny , zaś tym, którzy przyszli na świat 19 stycznia jak Janis Joplin -   charakter niezależny, obdarzony wiarą w siebie, nieraz ekscentryczny… Mój rozmówca urodził się właśnie 28 grudnia i – jak sądzę – faktycznie może mówić o życiowym powodzeniu. Od przeszło   30 lat jako śpiewający frontman i współautor repertuaru z powodzeniem prowadzi zespół Farben   Lehre, mają