Przejdź do głównej zawartości

Keith Emerson u nas. Część 1: Bywałem w jakimś stopniu apodyktyczny.

Gdyby żył, w początku minionego miesiąca obchodziłby  siedemdziesiąte siódme urodziny. Gdyby żył… Odszedł śmiercią samobójczą, zastrzelił się w nocy z 10 na 11 marca 2016 roku, w swoim amerykańskim domu w Santa Monica w Kalifornii. Również dla mnie ta wiadomość była wstrząsająca. Miałem okazję poznać go osobiście, rozmawiać z nim, przeprowadzić duży wywiad dla „Tylko Rocka”, i zrobił na mnie wrażenie kogoś mocnego, wiedzącego dokładnie, czego chce od życia. Ale być może właśnie to spowodowało jego odejście: kiedy mocny człowiek nie może już być sobą, potrafi zdecydować, aby postąpić tak przeraźliwie mocno. Wykonać ruch z tych ostatecznych. Podobno miał wtedy depresję. Jak podawały media spowodowała to u niego, klawiszowego wirtuoza (prawdopodobnie najwybitniejszego pianisty, jaki w minionym wieku udzielał się na obszarze rocka), choroba zwyrodnieniowa prawej ręki. Operacja z 2010 roku nie poprawiła sytuacji. A nie chciał zawieść fanów podczas koncertów. Miał już 71 lat, lecz najwyraźniej nie zamierzał spuścić z tonu. 

W zeszłym miesiącu, w którym zresztą przypadła kolejna rocznica jego urodzin, minęła też pięćdziesiąta pierwsza rocznica ukazania się pierwszego albumu jego  supergrupy, sygnowanego tylko nazwą formacji: Emerson, Lake & Palmer i pięćdziesiąta -  premiery ich niezwykłego albumu live, Pictures At An Exhibition. Wcześniej Keith Emerson przebił się do czołówki brytyjskiego rocka z zespołem The Nice, Greg Lake zwrócił na siebie uwagę jako wokalista i basista King Crimson (tak na marginesie: w początku grudnia mija piąta rocznica jego śmierci), a Carl Palmer zabłysnął  jako perkusista grupy Arthura Browna i współzałożyciel Atomic Rooster. Ta trójka muzyków o świetnym warsztacie stworzyła zespół (ściślej: była to inicjatywa Emersona i Lake’a), który okazał się jednym z najważniejszych w nurcie rocka progresywnego (lub jak kto woli -  art rocka). Należał do kształtujących ten styl.

Trio Emerson, Lake & Palmer powstało wiosną 1970 roku i szybko odniosło światowy sukces, bazując w różnym stopniu na adaptacjach znanych utworów muzyki poważnej, od Bacha po Bartoka (albo na tego rodzaju inspiracjach). Choć przebojowość zasadniczo gwarantowały jej balladowe utwory Lake’a. Trio przykuwało  jednak przede wszystkim uwagę dzięki Emersonowi jako prekursorowi wszechstronnego użycia syntezatorów w rocku i klawiszowcowi-showmanowi, dla którego błahostką była gra na przewróconych organach Hammonda...

 Zadebiutowali koncertem w  Plymouth, w sierpniu 1970 roku. Także w sierpniu wspomnianego roku miał miejsce oficjalny debiut zespołu, podczas gigantycznego festiwalu na brytyjskiej wyspie Wight, który frekwencją przebił legendarny Woodstock - o czym nie wszyscy dziś pamiętają. Natomiast na pewno wielu rockowych fanów w Polsce pamięta koncert Emerson, Lake & Palmer w katowickim Spodku, z 22 czerwca 1997 roku. Koncert formacji reaktywowanej – jak się miało okazać – tylko na lata dziewięćdziesiąte, koncert, o którym przypomina album Live In Poland. Początkowo dostępny jedynie w naszym kraju (pomysł by nagrać występ wyszedł od Metal Mind Productions), ale potem włączony do regularnej dyskografii grupy. Album, na którym nie zabrakło koncertowych wersji From The Beginning, Lucky Man czy „mieszanki” z Tarkusa i Obrazków z wystawy  Ja postanowiłem teraz dodatkowo przypomnieć mój wywiad z Keithem Emersonem, o co poprosiło mnie kilka osób, mających kłopot z dotarciem do odpowiedniego numeru „Tylko Rocka”, a nie chcących korzystać z tekstu przepisanego przed laty przez kogoś (z błędami i zniekształceniami) i zamieszczonego gdzieś tam w sieci. 

Tak więc wracam do publikacji sprzed lat. W całości. Oto ten tekst, podzielony na dwie części, ale druga też będzie opatrzona napisanym obecnie wstępem.

LUBIĘ MUZYKĘ ANDRZEJA PANUFNIKA

 Nie ma rady. Nie obędzie się bez chwili bardzo osobistych, młodzieńczych wspomnień. Pamiętam wrażenie, jakie zrobił na mnie longplay Tarkus, gdy usłyszałem go po raz pierwszy, w 1971 roku (wcześniej Emerson, Lake & Palmer kojarzyłem z usłyszanym w Polskim Radiu Lucky Man, który zachwycał moich kolegów, amatorów rocka, „dziwną gitarą” w finale, nikt z nich wówczas nie wiedział, że to nowy instrument elektroniczny - moog, którego jednym z mistrzów miał stać się Emerson. (Do  całego świetnego debiutanckiego longplaya tria jakoś nie udało mi dotrzeć – wiadomo, w tamtych czasach z zachodnimi płytami było u nas ciężko). Akurat wróciłem ze szkoły - byłem wtedy w czwartej klasie liceum - i wpadłem do kolegi, który mieszkał na tym samym piętrze. Korzystając z nieobecności rodziców palił papierosa i głośno słuchał (oczywiście z magnetofonu ZK 140) wspomnianego Tarkusa, drugiego z kolei albumu ELP. Posłuchałem z nim i szary dzień (jak tylko szare mogą być uczniowskie dni) nabrał barw. Kolejny raz doświadczyłem wtedy magii rocka. A poza tym jeszcze raz utwierdziłem się w przekonaniu, że ta muzyka - tak często w tamtych czasach potępiana i krytykowana - to naprawdę coś. Jeszcze jeden dowód, że to sztuka, jakiej dotąd nie było. I że też ma swoich prawdziwych wirtuozów.

Witając się z Keithem Emersonem wspomniałem o tym moim przeżyciu z przeszłości. Rozmawiałem z nim w jego pokoju, w katowickim hotelu Warszawa, kilka godzin przed występem Emerson, Lake & Palmer w Spodku. Długowłosy, w dżinsowym stroju - kamizelkę udawała kurtka z obciętymi rękawami, spodnie miał specjalnie rozdarte - wyglądał  świetnie, po prostu młodo. Wcale nie robił wrażenia kogoś, kto ma już pięćdziesiąt kilka lat. Ale w jego sposobie mówienia nie było ani śladu młodzieńczej zapalczywości czy też luzu, który mógł sugerować wygląd. Co chwila zastanawiał się i ważył niektóre słowa. Nie ulegało wątpliwości, że mówi dokładnie to, co chce powiedzieć. Coś podobnego dostrzegłem robiąc wywiad z Tonym Iommim. Oto ktoś, kto zna swoją wartość. Kto szanuje się i podchodzi do wszystkiego bardzo serio. Tu przypomina mi się konferencja prasowa, którą słynne trio miało tuż przed występem. Jeden z dziennikarzy zapytał brytyjskich muzyków, czy znają twórczość polskich kompozytorów. Oczywiście, ale teraz nie przychodzi mi do głowy żadne nazwisko - powiedział z rozbrajającym uśmiechem Greg Lake. Padły kolejne pytania i wysłuchaliśmy kolejnych odpowiedzi Lake'a. A nagle Emerson przerwał wszystkim i odpowiedział na pytanie, z którym Lake miał kłopot. Zakomunikował: Lubię muzykę Andrzeja Panufnika. Zresztą Emerson, Lake &  Palmer spóźnili się blisko godzinę na spotkanie z dziennikarzami, tłumacząc to tym, iż nie mogli przerwać próby, bo chcą, aby koncert wypadł jak najlepiej. Wypadł bardzo dobrze, choć – niestety – Greg Lake był wyraźnie gorzej dysponowany wokalnie niż kiedyś. Co do mojego rozmówcy: Emerson po prostu nadal by wspaniałym Emersonem. Z Palmerem - podobnie.

NIE BYŁO TO ŁATWE

 - Chciałbym porozmawiać z panem o najsłynniejszych, najważniejszych płytach Emerson, Lake & Palmer. A przy okazji o fenomenie, jakim okazała się wasza grupa i jej muzyka. Dobrze?

KEITH EMERSON: To pan przeprowadza wywiad!

- Już pierwsza płyta zawiera niezwykłą mieszankę muzyczną. Repertuar, który sprawił, że zespół ELP stał się wyjątkowym zjawiskiem na rockowej scenie. Niemal hardrockowy The Barbarian na motywach Allegro barbaro Beli Bartoka...Three Fates - pana instrumentalne miniatury, w których jest i coś z baroku, i coś z jazzu. Jest tu też nastrojowa piosenka Lucky Man Lake'a z pana syntezatorowym solem na końcu. Różne nastroje, różne niespodzianki muzyczne. Czy od razu miał pan wizję tego albumu? Czy może był to jakiś kompromis albo w sporym stopniu zadecydował przypadek.

KEITH EMERSON: To było takie moje wprowadzenie w pracę z Gregiem, polegającą na tym, że próbowaliśmy tworzyć dobre piosenki. I na samym początku nie było to łatwe... W moim poprzednim zespole The Nice, basistą i wokalistą był Lee Jackson. I zgoła prędzej powstawały jego teksty, niż moja muzyka, do której je pisał...Nie miałem żadnych wątpliwości co do Grega, jeśli chodziło o jego wokalne możliwości. Ale nie zdawałem sobie sprawy, że tak trudno będzie mu napisać teksty. Jest autorem, który ma bardzo głębokie myśli. Jak sądzę, potrzebował trochę więcej czasu. A ja byłem przyzwyczajony, że po prostu szedłem do mojego poprzedniego wokalisty-basisty i mówiłem mu: "Mógłbyś mi napisać tekst do tego kawałka?". I po jakichś czterech dniach przychodził z gotowym pomysłem. Ale nie dało się tak pracować z Gregiem. W związku z tym stwierdziłem, że jeśli album ma być skończony, najlepiej będzie zrobić więcej utworów instrumentalnych... Tak więc pierwsza płyta zawiera całkiem dużo muzyki instrumentalnej.

- Lake figuruje na okładce jako producent płyty. Jednak podejrzewam, że w trakcie nagrywania pierwszego albumu to pan po prostu dominował w zespole.

KEITH EMERSON: Chciałem, żeby to był demokratyczny zespół. Wie pan, naprawdę nie chciałem działać na zasadzie: "Słuchaj, jestem liderem i masz robić tak, jak ja tego chcę"...Bo zorganizowałem ten zespół wiedząc, że każdy z nas jest indywidualnością, każdy jest na swój sposób bardzo dobry. Chciałem zapewnić każdemu ten komfort, że jeśli ma jakiś pomysł - będzie to mile widziane. Oczywiście, gdy któremuś z nas zupełnie nie podobały się czyjeś pomysły, nic nie udawało nam się zrobić... Dziś podejrzewam, że bywałem w jakimś stopniu apodyktyczny: "Przykro mi, ale musisz to zrobić w ten sposób"... To mogło w pewnym stopniu psuć atmosferę w zespole.

 - Greg Lake powiedział w czasach waszych największych sukcesów, że europejscy muzycy rockowi nie mogą zapominać o dziedzictwie muzyki klasycznej. Ale to pan w momencie powstania ELP kojarzony był przez szeroką publiczność z próbami rockowych adaptacji muzyki poważnej. Sprawiła to pańska działalność w zespole The Nice. Czy zgodzi się pan z opinią, że działalność ELP była po prostu logiczną kontynuacją i rozwinięciem tego, co robił pan przedtem, z tamtą grupą?

KEITH EMERSON: Dokładnie tak było, jeśli o mnie samego chodzi... Pamiętam, że na samym początku Greg i Carl nie chcieli, aby kojarzono ich z tym, co robili wcześniej. Prawdopodobnie i mnie nie byłaby miła świadomość, że gram coś, co jest rozwinięciem King Crimson i Arthura Browna... Myślę, że wielu ludzi oczywiście uważało, iż jestem w zespole głównym solistą. Sądzili też, że czymś naturalnym było dla mnie kontynuowanie tego, co robiłem z The Nice. Jednak to był już inny kurs - po prostu z tego powodu, że pracowałem z Gregiem  i Carlem. Szliśmy inną drogą niż The Nice. Uważam, że The Nice tak naprawdę był trochę bardziej ukierunkowany na blues.

 - A przecież już wtedy bardzo konsekwentnie starał się pan łączyć muzykę młodzieżową z muzyką poważną. Weźmy choćby Ars Longa Vita Brevis, nagrane z orkiestrą i zawierające parafrazę fragmentu Koncertów Brandenburskich Bacha czy rockową wersję Intermezza z Karelii Sibeliusa...

KEITH EMERSON - Tak. Ale to był pewien eksperyment. Swymi  korzeniami zespół tkwił w "bazowej" muzyce jak blues. Naprawdę.

BYŁEM BARDZO UPARTY

- Czy wyróżniłby pan któryś z utworów z pierwszego longplaya ELP?

KEITH EMERSON: Lubię wszystkie. Jestem zdziwiony jak często - w czasie rozmowy o moich nagraniach - ludzie pytają o moją ulubioną płytę. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Lubię każdą z moich płyt...(ciekawe, że w tym nie zawsze zgodnym zespole, w tej drobnej kwestii muzycy są jednego zdania; w czasie wspomnianej konferencji prasowej  Greg Lake przyrównał swe płyty do potomstwa i stwierdził: Nie można wyróżnić żadnego dziecka - przyp. WK)

- Czy zgodziłby się pan z poglądem, że longplay Emerson, Lake & Palmer to najważniejsza płyta w waszym dorobku?

KEITH EMERSON:  To bardzo ważne dla zespołu zaznaczyć swoją obecność w świecie...Myślę, że nasza wytwórnia płytowa (Island - przyp. WK) zupełnie się nami nie przejmowała. Nie wtrącali się do tego, co robiliśmy w początkowym okresie. Dawali pieniądze na nagranie albumu. A my wchodziliśmy do studia i po prostu nagrywaliśmy płytę. Bez żadnych ingerencji. Czyli było inaczej niż w dzisiejszych czasach. Teraz nawet nie możesz wejść do studia, jeżeli nie dostarczysz wcześniej taśmy demo i nie przeprowadzisz wielu rozmów z firmą płytową.

 - Czy w trakcie przygotowywania debiutanckiej płyty ELP miał pan jeszcze jakieś kłopoty z moogiem? Pamiętam, że w 1974 roku, w wywiadzie dla "Down Beat", opowiadał pan, iż pierwsze próby grania na tym nowym wówczas instrumencie - tuż po utworzeniu tria - tak wyprowadziły pana z równowagi, że prawie wyrzucił go pan przez okno... Otrzymał pan syntezator, ale bez instrukcji i z początku nie mógł pan wydobyć z niego dźwięku.

KEITH EMERSON: Tak... Było z tym wiele zabawy. Wydzwaniałem do Ameryki, do Roberta Mooga. Dużo czasu zajęło szukanie w Anglii ludzi, którzy wiedzieliby cokolwiek o tego rodzaju instrumencie. To była ciężka praca. Naprawdę musiałem dokonać pewnych przeróbek instrumentu, abym mógł używać go podczas występów. Musiałem założyć liczniki częstotliwości, żebym mógł stroić instrument na estradzie, w czasie koncertu. To rzeczywiście była ciężka praca. Ale kiedy to dobrze działało - wyraźnie wzmacniało, poszerzało brzmienie grupy. Robert Moog miał wiele wątpliwości. Ja jednak byłem bardzo uparty i w końcu zaprojektował mi syntezator, który mam do dziś. Tyle, że został on znacznie zmodyfikowany od tamtej pory.

ROZMAWIAŁEM Z FRANKIEM

 - Stał się pan pionierem elektronicznego rocka. Czy przede wszystkim dlatego, że - jak pan kiedyś stwierdził - zmęczyła pana "walka z orkiestrami"?

KEITH EMERSON: Nie wiem, czy była to główna przyczyna. Z pewnością byłem zmęczony całą tą biurokracją, wiążącą się z klasyczną muzyką i grającymi ją muzykami. Mają skłonność, aby windować się na piedestał. I być bardziej świętymi niż... Każdy, kto chciał grać klasyczną muzykę, a miał długie włosy i był w zespole rockowym, traktowany był bardzo podejrzliwie. Rzeczywiście było ciężko... Widzę, że macie na okładce Franka Zappę (tu wskazał na numer "Tylko Rocka", który ofiarowałem mu zaraz po wejściu, bo zawierał wkładkę o Emerson, Lake & Palmer  - przyp. WK). Rozmawiałem z Frankiem o tej sprawie wielokrotnie. I zaofiarował mi pewną pomoc. Ale później, gdy graliśmy trasę z orkiestrą, on już dał sobie z tym spokój...(ELP zagrali z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej w 1977 r. - przyp. WK). Jest dużo orkiestr, które są po prostu zadowolone, gdy grają "zwykłe" symfonie Beethovena. Ale gdy dać im coś nietypowego, coś trochę bardziej współczesnego - chowają się za swoje rzemiosło. Chciałem więc, żeby trzech muzyków miało jak najpotężniejsze brzmienie.

 - Drugi longplay, Tarkus, też daje świetne pojęcie o waszym podejściu do muzyki. Tytułowa suita należy - moim zdaniem - do największych osiągnięć ELP. Poczynając od tej pełnej energii i precyzji gry...

KEITH EMERSON: Wszystko, co gramy, musi być wykonywane z energią i precyzją. I gdy możemy to osiągnąć - jest fantastycznie. Czasami istotą tego, co chcemy osiągnąć w kompozycji, jest "kurtyna dźwięku". Sądzę, że to było podstawą Tarkusa. Po prostu wielka ściana dźwięku. Próbowałem też łączyć wiele różnych rytmów, różne tonacje. I znów tu skorzystałem z rad Franka Zappy, który kiedyś powiedział, że nie potrzeba oznaczeń taktowych. Wszystko jest jednością... I nie potrzeba znaków przykluczowych... To naprawdę była próba zerwania z porządkiem w muzyce. A w końcu - w jakimś sensie odwrót, powrót do tego porządku. Ściślej biorąc, pojawiają się bardzo klasyczne "progresje chóralne" w niektórych częściach Tarkusa.

 - Album nie pozostawia wątpliwości, że istnieje coś takiego jak styl ELP. Ale też jest bardzo urozmaicony. Wśród krótszych utworów mamy - obok solennego, "bachowskiego" The Only Way - żartobliwy Jeremy Bender, gdzie gra pan w konwencji honky tonk, i wyluzowany, rock'n'rollowy Are You Ready, Eddy. Po prostu nie chcielibyście być za poważni?

KEITH EMERSON: Sądzę, że chcieliśmy pokazać ludziom, że mamy poczucie humoru. Tak jak i to, że potrafimy być poważni... Dlatego umieściliśmy tu te kawałki. Możesz długo ciągnąć grzmocący numer jak Tarkus, ale w końcu powiesz: "Zagrajmy coś trochę lżejszego. Zabawmy się nieco". Uważam, że było miejsce na światło i na cień, na śmiech i na odrobinę dramatu.

22 czerwca 1997 roku,  pokój w katowickim hotelu, włączam magnetofon i zaczyna się moja rozmowa z Keithem Emersonem. Fotografował: Grzesiek Kszczotek.

Komentarze

  1. Piękne wspomnienia. Przelał Pan tutaj tyle emocji... Dziwne uczucie - czytać wywiad z kimś, kogo już nie ma.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Wszystkie komentarze są moderowane.

Popularne posty z tego bloga

Będziemy siadać przy stole, a Marek znów zacznie malować. Rozmowa z Bożeną Ałaszewską.

Gdy rozmawiałem z Markiem Ałaszewskim dla „Teraz Rocka” po ukazaniu się jego albumu Laufer , w pewnym momencie powiedział mi ze śmiechem: Jak będę miał 90 lat, to nie wiem, czy dam jeszcze radę płytę nagrać. Postanowiłem więc nie za dwadzieścia jak możnaby się spodziewać, lecz za dwa lata nagrać następną… 70-letni wtedy Ałaszewski poinformował, że pisze też rzeczy na orkiestrę i chóry, i taka będzie jego następna płyta po ostro rockowym Laufrze … Niestety, nie powstała. Pozostał artystą wydającym co dwadzieścia lat longplay-wydarzenie. Pierwszym i najsłynniejszym jest Mrowisko . Longplay nagrany został dokładnie 50 lat temu, w marcu 1971 roku, a jego zawartość nadal przykuwa uwagę, świetnie się broni.

Nie będę psuł legendy. Rozmowa z Andrzejem Nowakiem.

  Jest naprawdę śliczny   – zapewnił mnie Andrzej Nowak podczas naszej rozmowy w końcu czerwca. A chodziło o jego najnowszego Harleya-Davidsona, model cywilny z 1942 roku, którego z pomocą teścia skompletował i który powiększył jego i tak już imponującą kolekcję motocykli tej legendarnej marki. Andrzej rozmawiał ze mną przez telefon siedząc obok Harleya w swoim warsztacie, wyjątkowo ważnej części jego – jak mawia - „posiadłości” pod Głubczycami, gdzie od lat mieszka z żoną, Justyną, pod ochroną swoich ukochanych pitbulli.

„Na zdrowie” wypiją wszyscy. Rozmowa z Wojciechem Wojdą.

Podobno osoby urodzone 28 grudnia dzięki gorliwości, wytrwałości i umiejętności koncentrowania się na swej pracy mogą liczyć na powodzenie.   Nie jestem jakimś zwolennikiem astrologii, ale skoro tak uważał Jan Starża Dzierżbicki prezes przedwojennego Polskiego Towarzystwa Astrologicznego, niekwestionowany autorytet… Ktoś, kto w czasach, gdy jeszcze nie było na świecie największych klasyków rocka, przypisał osobom urodzonym 8 grudnia jak Jim Morrison,   frontman The Doors, zdolności muzyczne i zbyt silne poczucie niezależności , osobom urodzonym 9 października   jak John Lennon – umysł czujny, ostry, oryginalny i bardzo aktywny , zaś tym, którzy przyszli na świat 19 stycznia jak Janis Joplin -   charakter niezależny, obdarzony wiarą w siebie, nieraz ekscentryczny… Mój rozmówca urodził się właśnie 28 grudnia i – jak sądzę – faktycznie może mówić o życiowym powodzeniu. Od przeszło   30 lat jako śpiewający frontman i współautor repertuaru z powodzeniem prowadzi zespół Farben   Lehre, mają