Przejdź do głównej zawartości

Coś w środku siedzi. Z rozmów z Piotrem Szkudelskim.

Ładny marcowy dzień, rok 2002. Spotkaliśmy się w jednej z warszawskich kawiarni, ściślej:  we wtedy jeszcze istniejącym  lokalu Nowy Świat, na rogu tej ulicy i Świętokrzyskiej. Wszedł w motocyklowym, skórzanym stroju, z kaskiem pod pachą. Temat „na otwarcie” nasunął się więc niejako sam. Nie mam samochodu, ale ma pięć motocykli – zwierzył się. Ten, którym przyjechałem jest najnowszy, Honda CBR 1100 XX Super Blackbird, sportowo-turystyczny, rok produkcji 99, pioruńsko mocny. Mam go dwa lata... Zapytałem, co sądzi o tych, którzy nazywają ludzi  dosiadających takich stalowych rumaków „dawcami organów”. Roześmiał się i następująco skomentował: Trzeba mieć głowę na karku. Nie wsiadać na bani, ani nawet na kacu. Był to mój pierwszy wywiad z nim, a znaliśmy się już sporo lat z widzenia, na zasadzie „Cześć!” przy różnych koncertowych okazjach.

Piotr Szkudelski. Świetny perkusista. Najdłużej grający w Perfekcie muzyk, właściwie we wszystkich kolejnych składach tej grupy-instytucji, od 1980 roku. Co za straszne mamy czasy: odchodzą muzycy, którzy zdawać by się mogło działali z powodzeniem w polskim rocku „od zawsze” i zawsze będą w nim obecni. Można było nie lubić Perfectu, ale trudno było nie szanować Piotra za tak długi rockowy staż, miał też swój, jakże istotny, wkład w prawdziwy profesjonalizm, solidność perfectowej ekipy, zresztą i okazjonalnie także kilku innych - poczynając choćby od Emigrantów… (spokojny, rzetelny, a przy tym często zmieniał bębny, ciągle dobierał je, stroił... – tak go zapamiętali współpracujący z nim instrumentaliści).To zaczyna być niczym jakieś fatum: kolejni weterani rodzimej muzyki rockowej umierają między sześćdziesiątką a siedemdziesiątką. Gdy już od dawna poza nimi „wesołe życie” rock’n’rollowca, gdy można liczyć, że przytrafi im się długowieczność Micka Jaggera. Nie tak dawno rozwiązał się Perfect, który Szkudelski bez publicznych wyjaśnień opuścił w 2020 roku (podobno dlatego, że zmieniła się atmosfera w grupie). I już wiadomo, że choćby nawet legendarny zespół się reaktywował, za bębnami nigdy nie zasiądzie. Szkudelski zmarł niespodziewanie, nagle - szok tym większy. Nie muszę rozpisywać się jak wielka to strata, mogę tylko narzekać na okrucieństwo śmierci, która 22 sierpnia tego roku zabrała go tak przedwcześnie.  

A wtedy spotkaliśmy, aby porozmawiać o jego ulubionych płytach, czyli był to wywiad do redagowanej przeze mnie przez lata w „Tylko Rocku” (a potem - w „Teraz Rocku”) rubryki Przesłuchanie. Przyznam, że początek naszego spotkania był rozbrajający – w torbie przyniósł wszystkie CD, o których chciał mówić. Dokładnie: dwadzieścia. Dlatego nie upierałem się, aby wybrał – jak inni – pierwszą dziesiątkę spośród najbardziej ulubionych. Tylko spisując z taśmy to, co mówił, wprowadziłem, za jego zgodą, układ alfabetyczny, jeśli chodziło o wykonawców. A poniższe jest trochę inaczej zredagowanym, nieznacznym skrótem tego, co ukazało się na łamach „Tylko Rocka” w kwietniu 2002 roku. Rozmawiając ze Szkudelskim o jego ulubionych płytach, wysłuchałem jego wielu bardzo ciekawych uwag, także na temat perkusistów, biorących udział w tych nagraniach. Spędziłem ze dwie godziny z kimś, kto naprawdę miał dużo do powiedzenia. I potrafił zaskakiwać niektórymi płytowymi wyborami, gdy wzięło się pod uwagę jego muzyczną drogę.

WIĘCEJ ODJAZDU

Na początku The Beatles. Piotr Szkudelski wymienił Magical Mystery Tour. Brałem też pod uwagę „Revolver” – dodał – ale w końcu zdecydowałem się na „Magical Mystery Tour”, bo tu jest więcej odjazdu muzycznego, więcej czegoś fajnie „chorego”. A taki szczyt stanowi „I Am The Walrus”, naprawde piękna rzecz, bo jest tu cały Lennon. A zaraz potem jest „Hello Goodbye” – z kolei cały McCartney. I bywa też na tej płycie po prostu pięknie – szczególnie polecam „Fool On The Hill”… Początki mojego grania  wiązały się z wczesnymi płytami Beatlesów, dzięki nim edukowałem się muzycznie.  A na filmie „A Hard Day’s Night” (który u nas chodził jako „The Beatles”) byłem ze trzydzieści razy!

Następny na jego liście był David Bowie z albumem Let’s Dance.  Nie lubiłem Bowiego jako Ziggy’ego Stardusta, z czasów, gdy nie było wiadomo czy to chłop czy baba – skomentował ze śmiechem. A „Let’s Dance” to już co innego. Taki pop ale niezupełnie. Cała płyta zagrana jest niesłychanie rasowo, pojawiają się znakomici goście (w tym Omar Hakim na bębnie) i są piękne, „nieprzewidywalne” aranże.

Potem Szkudelski przeszedł do Emerson, Lake & Palmer, do ich debiutanckiego albumu. Również lubię ich płytę „Tarkus” – dodał – ale do tej mam większy sentyment... To było w początku lat 70. , któregoś dnia odwiedziłem mojego koleżkę, którego ojciec miał świetny sprzęt stereo (jak na tamte czasy). Kolega wyciągnął płytę „Emerson, Lake & Palmer”  i puścił mi na tym sprzęcie. No i słuchaliśmy tych różności: a to niemal symfoniczne granie, a to coś mocniejszego. A to solówka fortepianu, a to dużo bębna… Tak dojechaliśmy do „Lucky Man”, tej balladki, w której na koniec wchodzi moog. Ja jeszcze nie wiedziałem wtedy co to za instrument, ale jak to usłyszałem na stereo – to przewróciłem się i zjadłem dywan – zakomunikował ze śmiechem. Powiem jeszcze, że do tej pory cała ta płyta mnie przekonuje… Zresztą są tutaj sprawy do dzisiaj powielane przez grono muzyków , którzy grają art rock. Album „Emerson, Lake & Palmer” w fajny sposób pokazuje akademickie podstawy muzyki Keitha Emersona. Carl Palmer? Uważam, że niektóre rzeczy można było ciekawiej zagrać, natomiast słychać, że facet ma 100 kilo techniki, wyniesionej z takiej konserwatywnej szkoły…

Trochę mnie zaskoczył, bo miał także na swojej liście ekscentrycznie „alternatywny” i stosunkowo nowy album Faith No More – Angel Dust. Co więcej – stwierdził: Uwielbiam tę kapelę, mam ich wszystkie płyty. Podoba mi się, że byli tacy „stylowi”, eklektyczni. Bardzo dobrze, jeśli ktoś potrafi zrobić krok w bok… jeśli tylko nie robi tego zupełnie bez sensu. I Mike Patton to genialny wokalista: od anioła do demona. Niesłychana skala interpretacji. Zdecydowałem się na płytę „Angel Dust”, bo… chyba jest najlepsza. Miałem duży kłopot z wyborem. W Faith No More ważne jest też dla mnie, że fajnie gra pałker [Mike Bordin – W.K.]. Trochę inaczej niż jest to przyjęte, ale dysponuje dużą dozą tego pozytywnego chamstwa rockowego – Szkudelski okrasił te ostatnie słowa uśmiechem.

Wziął również ze sobą So Petera Gabriela… Wcześniejszy Peter Gabriel miał dla mnie za dużo artrockowego koturna. „So” to rzecz świetnie wyprodukowana, kolorowa kompozycyjnie – facet nie boi się sytuacji z różnych gatunków muzycznych. A wszystko spina to, że potrafi zachować własny charakter wypowiedzi.

Po „G” był w tym płytowym alfabecie Szkudelskiego artysta na „H”. Czyli Jimi Hendrix z jego Are You Experienced? Ja z tym rosłem – zwierzył mi się bębniarz Perfectu. To był dla mnie wręcz podręcznik grania. Jestem białym człowiekiem, urodzonym w Europie Wschodniej . W związku z tym bardziej docierała do mnie biala sekcja rytmiczna Hendrixa, niż ta późniejsza, czarna. Czyli wolałem sekcję z szalonym Mitchem Mitchellem na bębnach… Do dzisiaj jestem fanem tego typu grania. Jeśli chodzi o Hendrixa, to jeszcze mógłbym dorzucić „Electric Ladyland”, chociaż to nierówny album. U Hendrixa bierze mnie do tej pory przede wszystkim witalność i to serce do grania. Technicznie bywał czasami niedoskonały, ale są tu genialne zaskakujące sytuacje. A poza tym, oczywiście , miał niesamowite (jak na owe czasy) brzmienie tego „topora”.

Następną ulubioną pozycją płytową mojego rozmówcy okazał się Red King Crimson. Ta płyta to niesłychanie dużo pięknego grania. Fripp ma swój schemat postępowania, ale zarazem to taka muzyka, która zaczyna mieć wartość artystyczną, gdy łamie się pewne zasady… I Bruford, który zawsze mi się podobał, bo gra na bębnach inaczej niż wszyscy. Trudno byłoby to podrobić. Świetny z niego technik.

I było coś jeszcze na „K” w dwudziestce Szkudelskiego. Kings X z albumem Dogman: Mnie zauroczył ten album. To jest kapela, która ma taki „leniwy drive”. Słyszałem (nie wiem czy to prawda), że płyty nagrywali bez metronomów i dzięki temu uzyskiwali ten efekt, to osadzenie… Poza tym brzmi to zabójczo jak na trio. I mają na „Dogman” fajne piosenki.

Teraz Szkudelski o Led Zeppelin. Wybrał ich debiutancki album… bo to, co było potem, okazało się po prostu konsekwencją  tej płyty. Podstawą był blues ubrany w ciężkie ciuszki… Nadal ciarki mnie przechodzą , gdy słucham „Dazed And Confused”… Z kilkuletnim poślizgiem doceniłem Bonhama, później niż Paice’a z Purpli.  Ja w moich młodych latach z Sygitem [Ryszard Sygitowicz, następnie także muzyk Perfectu, gitarzysta składu z Hołdysem i także tego bezpośrednio po reaktywacji – W.K.] głównie grałem albo Henia [Hendrix – W.K.], albo Purpli. A Zeppelinów trudno było zrobić tak, żeby to „miało ręce i  nogi”. Z Purplami było łatwiej, bo jednak większy formalizm wchodził w grę. Bonhama zacząłem cenić za piękne rockowe chamstwo muzyczne,  pomysłowość na to ukierunkowaną – za te młoty, kafary.

Potem Szkudelski  zajął się słynnym albumem Nine Inch Nails, The Downward Spiral. Skomentował: Niezła „choroba”. Połączenie różnych przedziwnych rzeczy z – jednak – rockowym podejściem. Można by to troszeczkę porównać z Pink Floyd.

TO BYŁA REWOLUCJA

Miał też ze sobą Nevermind Nirvany. Dlaczego? Na „Nevermind” świetne jest wszystko: numery, aranże (bardzo skuteczne), energia, śpiew i charyzma Kurta Cobaina. Dave Grohl? Gra tylko to, co trzeba – nie ma nic zbędnego. Zresztą tak samo Cobain i Novoselic.

Następna była Joan Osborne, z Relish. Szkudelski: Śpiewa lekko, folkowo, taki środek Ameryki, bardzo smacznie podany. Ma to swój czar, czuje się, że to jest szczere.

Pojawił się także na jego liście Ozzy Osbourne, Ozzmosis. W ogóle lubię Osbourne’a jako wokalistę – stwierdził Piotr. Nie za bardzo umie śpiewać, co słychać na koncertach, gdy często leci bokiem. Ale to charyzmatyczny gość – ma taką rockmańską, hardrockową barwę głosu… Podobały mi się płyty Black Sabbath z Ozzym, ale teraz wolę „Ozzmosis”. Właściwie to popowy album jak na niego, ale… wcale mi to nie przeszkadza. Jest to znakomicie zrobione, amerykańska produkcja, pod kątem tamtego rynku. Komercja, ale pozytywna.

 Piotr Szkudelski wybrał również Panterę, Far Beyond Driven. Te piosenki ja też bym tak właśnie zagrał – wyjaśnił. Gdybym potrafił… Nigdy nie miałem tego typu techniki, takiej dwustopówki, chociaż używam taktowca z dwoma stopami… Jeśli chodzi o ten ciężki, agresywny styl, to ostatnio zrobiła się z tego taka pusta muzyka, a na „Far Beyond Driven” jest trochę treści – rzecz fajnie wymyślona i na pewno coś w środku siedzi.

Nie zabrakło w przyniesionej przez mojego rozmówcę kolekcji The Dark Side Of The Moon Pink Floyd. To była kiedyś płyta wszechobecna i pamiętam, że poddałem się temu prądowi, bo pozycja od razu wydała mi się OK… Rzadko jej słucham, ale nadal przychodzą takie momenty, że naprawdę mam na to ochotę… Jestem leniwy, ale „The Dark Side Of The Moon”  tak na mnie zadziałało, że zacząłem tłumaczyć sobie teksty. Niewiele jest płyt rockowych, które stanowią tak logiczną całość. Cudo.

A tego można się było spodziewać, pamiętając wczesne albumy Perfectu i aranżacje niektórych utworów – wybrał też The Police, Reggatta De Blanc. Szkudelski: Zbigniew Hołdys przywiózł tę płytę ze Stanów – razem z pierwszą Pretendersów. Na „Reggatta De Blanc” wszyscy muzycy są świetni, ale to dzięki Stewartowi Copelandowi otworzyło mi się sporo furtek w głowie. Przekonałem się, że można rytm „odwrócić”, że można grać innym brzmieniem. Z nim jest tak: nie za bardzo wiadomo, czy gra ósemkowo czy triolowo. Poza tym bardzo inteligentnie wykorzystuje te wszystkie „regały”. Potrafił to przetransponować na swoje. Kiedyś to była rewolucja… Do dzisiaj stosuję wiele elementów „copelandowskich”. Przytaczająca większość numerów z „Reggatta De Blanc” to po prostu piosenki. Dwie są genialne – „Walking On The Moon” i „Message In A Bottle”… Z Police bardzo też lubię „Synchronicity”: wspaniała płyta jako całość. Sting zaczął tu już bardzo pokazywać pazurki, ale – nie szkodzi.

Miał też ochotę pochylić się nad Superunknown Soundgarden. Ciężko mi było wybrać coś z grunge’u poza Nirvaną. Co jest fajnego na „Superunknown”? Choćby te porąbane rytmy. Kompozycje też są znakomite. Grunge w ogóle bardzo cenię do tej pory – była świeżość w tym graniu.

Uwielbiany przez wielu longplay Talking Heads Remain In Light miał również - jak się dowiedziałem – swoje miejsce wśród ulbionych albumów perkusisty Perfectu. To ich najlepsza płyta. Dlaczego?  Bo to jest transowe granie – akurat wtedy trochę ziela przepalaliśmy i to mi bardzo pasowało. Bo każda piosenka służy tu  temu, aby osiągnąć stan takiej „jazdy”. Ostinatowe sytuacje, podkłady perkusyjne pomyślane trochę etnicznie – powiedziałbym: biały funk pewnego typu. Po przesłuchaniu tego albumu dalej się bujasz…

Dorzucił też Solitude Standing Suzanne Vegi: Może dlatego, że poznałem tę płytę w Stanach, w Nowym Jorku? To jest dla mnie właśnie taki „nowojorski stuff”. Śpiewa biała dziewczyna z miasta –molocha.

Ostatnia  pozycja była na „W”. Whitesnake z albumem sygnowanym tylko nazwą grupy, ale też czasami nazywanym 1987, od daty wydania. Ja tę płytę kupiłem w Stanach, gdy taka muzyka była na fali, gdy uległem temu spokojnie i ochoczo… Dziś mogę powiedzieć, że jest tu sporo fajnych kompozycji. W ogóle – bardzo dobry produkt. David Coverdale jako wokalista jest w tych nagraniach fajny, chociaż troszeczkę ma już za duże koturny, jak na mój gust… Właściwie wolałem go młodszego, jeszcze w Purplach.

NAPRAWDĘ MA KLIMAT

Tyle opowiedział mi Piotr Szkudelski, biorąc do ręki kolejne z płyt, które przyniósł na nasze spotkanie. Skorzystałem z okazji i spytałem o longplaye Perfectu, których słucha najchętniej. Wymienił debiutancką płytę Perfect (chociaż… złożona zostala z sesji radiowych), a jeszcze do tego Live (bo naprawdę ma klimat – dodał) i pierwszą studyjną płytę odrodzonej grupy, Jestem z 1994 roku (dlatego, jak podkreślił, że fajnie udało się ją zrealizować).

ZABIJAJĄCA SEKCJA

Blisko trzy lata później namówiłem jeszcze Szkudelskiego, aby pojawił się w innej redagowanej przeze mnie rubryce - O! (to już wtedy, gdy pismo nazywało się „Teraz Rock”).Musiał tu, jak inni, wskazać tylko jedną płytę, bo tylko na jedną było miejsce (cytowana powyżej rubryka Przesłuchanie pod koniec „Tylko Rocka” rozrosła się do rozkładówki…). Tym razem jego wybór padł na koncertowy album jazzowego mistrza nad mistrzami, Milesa Davisa – We Want Miles. Jak wyjaśnił: Davis oczywiście tu rządzi, ale jest też zabijająca sekcja rytmiczna. Marcus Miller na basie, a na perkusji Al Foster, który jest dla mnie jakimś wzorem i guru, działając na pograniczu bardzo trudnej, jazzowej muzy i rockowych rytmów (ale bardzo ciekawych). Dodam, że natomiast typami Piotra Szkudelskiego do tej rubryki godnych polecenia pozycji, jeśli chodzi o „książkę” i „film”, były Zły Leopolda Tyrmanda (Kapitalny – choć może nie w pełni realistyczny obraz wczesnego PRL-u) i Nóż w wodzie Romana Polańskiego (zaznaczył: Treść ponadczasowa). Faktycznie, bezdyskusyjne osiągnięcia artystów przez duże „a”.

Na nasze spotkanie Piotr Szkudelski przyniósł 20 kompaktów innych artystów, o których chciał mówić. Reprodukcja pierwszej strony mojego wywiadu z nim o płytach, przeprowadzonego dla „Tylko Rocka”, i okładki jego ulubionych płyt Perfectu (niestety, nie zmieściła mi się w kadrze trzecia wskazana, Jestem). 

     

    

     

    

     

    

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Będziemy siadać przy stole, a Marek znów zacznie malować. Rozmowa z Bożeną Ałaszewską.

Gdy rozmawiałem z Markiem Ałaszewskim dla „Teraz Rocka” po ukazaniu się jego albumu Laufer , w pewnym momencie powiedział mi ze śmiechem: Jak będę miał 90 lat, to nie wiem, czy dam jeszcze radę płytę nagrać. Postanowiłem więc nie za dwadzieścia jak możnaby się spodziewać, lecz za dwa lata nagrać następną… 70-letni wtedy Ałaszewski poinformował, że pisze też rzeczy na orkiestrę i chóry, i taka będzie jego następna płyta po ostro rockowym Laufrze … Niestety, nie powstała. Pozostał artystą wydającym co dwadzieścia lat longplay-wydarzenie. Pierwszym i najsłynniejszym jest Mrowisko . Longplay nagrany został dokładnie 50 lat temu, w marcu 1971 roku, a jego zawartość nadal przykuwa uwagę, świetnie się broni.

Nie będę psuł legendy. Rozmowa z Andrzejem Nowakiem.

  Jest naprawdę śliczny   – zapewnił mnie Andrzej Nowak podczas naszej rozmowy w końcu czerwca. A chodziło o jego najnowszego Harleya-Davidsona, model cywilny z 1942 roku, którego z pomocą teścia skompletował i który powiększył jego i tak już imponującą kolekcję motocykli tej legendarnej marki. Andrzej rozmawiał ze mną przez telefon siedząc obok Harleya w swoim warsztacie, wyjątkowo ważnej części jego – jak mawia - „posiadłości” pod Głubczycami, gdzie od lat mieszka z żoną, Justyną, pod ochroną swoich ukochanych pitbulli.

„Na zdrowie” wypiją wszyscy. Rozmowa z Wojciechem Wojdą.

Podobno osoby urodzone 28 grudnia dzięki gorliwości, wytrwałości i umiejętności koncentrowania się na swej pracy mogą liczyć na powodzenie.   Nie jestem jakimś zwolennikiem astrologii, ale skoro tak uważał Jan Starża Dzierżbicki prezes przedwojennego Polskiego Towarzystwa Astrologicznego, niekwestionowany autorytet… Ktoś, kto w czasach, gdy jeszcze nie było na świecie największych klasyków rocka, przypisał osobom urodzonym 8 grudnia jak Jim Morrison,   frontman The Doors, zdolności muzyczne i zbyt silne poczucie niezależności , osobom urodzonym 9 października   jak John Lennon – umysł czujny, ostry, oryginalny i bardzo aktywny , zaś tym, którzy przyszli na świat 19 stycznia jak Janis Joplin -   charakter niezależny, obdarzony wiarą w siebie, nieraz ekscentryczny… Mój rozmówca urodził się właśnie 28 grudnia i – jak sądzę – faktycznie może mówić o życiowym powodzeniu. Od przeszło   30 lat jako śpiewający frontman i współautor repertuaru z powodzeniem prowadzi zespół Farben   Lehre, mają