Kolejne pożegnanie muzyka. Ostatnimi czasy za dużo tych pożegnań na zawsze. Za dużo. 21 października odszedł po długiej, ciężkiej chorobie Wojciech Korda, mający na zawsze swoje miejsce w historii polskiego rocka jako wokalista i frontman Niebiesko-Czarnych. Należał do najlepszych, najbardziej stylowych wokalistów rodzimego big beatu, największych odkryć Franciszka Walickiego. Walicki zaangażował go do prowadzonych przez siebie Niebiesko-Czarnych w 1964 roku, a po kilku latach, po odejściu Michaja Burano i Czesława Niemena, Korda został jedynym wokalistą grupy. Miał istotny udział w „polonizowaniu” rock’n’rolla za pomocą kompromisowego big beatu, co przez kilka lat stanowiło idee fixe Walickiego, który – trzeba koniecznie przypomnieć - potem jednak potrafił też utorować drogę do kariery prawdziwie rockowemu Breakoutowi i awangardowemu SBB...
Korda świetnie radził sobie z rock’n’rollowymi standardami (nie przypadkiem wcześniej, w 1962 roku, został jednym z laureatów I Festiwalu Młodych Talentów) choć do jego specjalizacji w zespole należało też śpiewanie mniej lub bardziej rockowych, niestety, dość sztucznych opracowań rodzimego folkloru i folkloryzująch utworów (nawet deklarował w tamtych czasach, w 1969 roku: Znajduję ostatnio wiele analogii między rhythm’n’bluesem a naszą muzyką góralską i podpierał to także własnymi próbami twórczymi w rodzaju Hej, idzie chłopiec młody…). Był też prekursorem przekonujących polskich adaptacji bluesa – dowodem jego kompozycja (z tekstem Bogdana Loebla !) Przyszedł do mnie blues, niewątpliwy atut longplaplaya Niebiesko-Czarnych Mamy dla was kwiaty, z 1968 roku (poprzedzone swego rodzaju „przymiarką” w postaci Pod naszym niebem z poprzedniego albumu grupy, Alarm!). Miał też swoje wokalne wzloty w ostatnim dokonaniu artystycznym Niebiesko-Czarnych, w – niestety przesadnie eklektycznej - rock operze Naga z 1972 roku. Szczególnie: w tytułowym utworze tego przedsięwzięcia (gdzie mógł się równać z Chrisem Farlowe’em z Colosseum) i w O nagiej prawdzie słuchaj pieśni… Po rozwiązaniu Niebiesko-Czarnych w 1976 roku krótko i bez powodzenia próbował zdobyć sobie miejsce na rodzimym popowym rynku, a reszta jego działalności estradowej upłynęła przede wszystkim pod znakiem zarobkowych występów w klubach muzycznych na Zachodzie.Wojciecha Kordę
poznałem osobiście w trakcie zorganizowanego przez Franciszka Walickiego, „ojca
krajowej muzyki młodzieżowej”, Old Rock Meetingu - w Sopocie, w lecie 1986 roku.
Ten megakoncert miał przypomnieć gwiazdy i gwiazdki big beatu, naszych pionierów
rock’n’rolla, dlatego odbywał się pod hasłem „Czy mnie jeszcze pamiętasz?”.
Przeprowadziłem wtedy z Wojciechem Kordą krótki wywiad, opublikowany następnie
w „Magazynie Muzycznym”. Chciałbym go teraz przypomnieć, bo – jak sądzę – jest
jakimś przyczynkiem, może nawet trochę zaskakującym, do portretu muzyka, którego prawdziwi fani
rodzimej muzyki, zwanej młodzieżową, nigdy nie zapomną, choć nie osiągnął w
swoim estradowym życiu tyle, na ile zasługiwał. Cóż, życie różnie się układa.
WIESŁAW KRÓLIKOWSKI:
Twoje wrażenia z imprezy „Czy mnie jeszcze pamiętasz?”
WOJCIECH KORDA:
Wiadomo, że było to dzieło redaktora Walickiego i cały splendor powinien na
niego spaść.Wypadło fantastycznie. Ja początkowo podchodziłem do tego pomysłu
sceptycznie. Myślałem, że nie uda się zebrać odpowiedniej liczby wykonawców…
Teraz jestem mile zaskoczony. Także ogólną atmosferą, bo nikt się tu nie
dopominał o satysfakcję finansową. To się nie zdarza, co by nie mówić…
WIESŁAW KRÓLIKOWSKI:
Czy to był to Twój pierwszy od dawna występ w Polsce?
WOJCIECH KORDA:
Przypadek sprawił, że nie. Zresztą wszystko w moim życiu jest przypadkiem… W
lutym-marcu miałem wolny czas, przerwę w kontrakcie i pojechałem w trasę z
Krystyną Giżowską , Bogusławem Mecem i Andrzejem Rybińskim. Było bardzo
sympatycznie… Ten rok jest dla mnie nietypowy. Będę dłużej w Polsce, bo aż do
grudnia. Muszę coś nagrać, żeby ludzie naprawdę przypomnieli sobie o mnie.
WIESŁAW KRÓLIKOWSKI:
Opowiedz o swojej pracy za granicą.
WOJCIECH KORDA: Od 1979 roku występuję w Norwegii w
disco-clubach. W tej chwili w kwartecie – z Darkiem Kozakiewiczem, Maciejem
Czają i Jurkiem Zgrzebą. Wykonujemy wszystko. Na przykład zrobiłem sobie taki
program „Story Of Rock”: zaczynamy od Billa Haleya, Presleya i przez Rolling
Stonesów, Jimiego Hendrixa, Joe’ego Cockera dochodzimy do punku. Śpiewam Niedzielę
zaaranżowaną na punk (chodzi o Niedziela będzie dla nas, przebój wczesnych Niebiesko-Czarnych – przyp. W.K.).
WIESŁAW KRÓLIKOWSKI: Co
dają Ci występy w Norwegii poza dochodami?
WOJCIECH KORDA: To
najpiękniejszy kraj, jaki widziałem. Nie znoszę upałów i dlatego w lecie
Norwegia ma dla mnie najwspanialszy klimat. Zimy w Norwegii nie lubię, bo
jeżdżenie po tamtejszych, krętych, górskich drogach staje się czymś strasznym.
WIESŁAW KRÓLIKOWSKI: Jak
dziś wspominasz swoje występy z Niebiesko-Czarnymi?
WOJCIECH KORDA: Wydaje
mi się, ze było to takie… niedojrzałe. Przede wszystkim trzeba być przekonanym
do tego, co się robi. Ja z Niebiesko-Czarnymi nie byłem. W każdym zawodzie
liczy się rutyna, doświadczenie. Trzeba przepracować lata. Dopiero teraz wiem,
co trzeba robić na estradzie.
WIESŁAW KRÓLIKOWSKI:
Która z płyt Niebiesko-Czarnych wydaje Ci się najlepsza?
WOJCIECH KORDA: Z
żadnej nie jestem zadowolony… Naprawdę nie wiem. Mamy dla was kwiaty – chyba to była dobra płyta… Właściwie nie
zastanawiałem się nad tym, co robiliśmy. Wystarczało, że było bombowo, wesoło.
I o pieniądzach nikt nie myślał.
Mój wywiad z Wojciechem
Kordą, „Magazyn Muzyczny”, październik 1986.
Komentarze
Prześlij komentarz
Wszystkie komentarze są moderowane.