Przejdź do głównej zawartości

„Na cały świat”( o najlepszych płytach 2023 roku i nie tylko…). Rozmowa z Michałem Wilczyńskim

Początek roku to, jak wiadomo, świetna pora na podsumowania. Także na rozmowę o najciekawszych płytach minionego roku. Z oczywistych powodów będzie to rozmowa głównie o albumach rockowych, bo przede wszystkim rockiem zajmuję się na moim blogu. Na rozmówcę wybrałem - jak w zeszłym roku - Michała Wilczyńskiego, założyciela i szefa wytwórni GAD Records, która także w 2023 roku dorzuciła sporo ciekawego do oferty fonograficznej, dostępnej na naszym rynku.

GDZIEŚ ZNIKA

- Może zacznijmy od godnych uwagi płyt rockowych ze świata, jakie ukazały się w minionym roku… Tak sobie myślę, co by to było, gdyby rockowi klasycy i starzy wyjadacze nie nagrywali już nowych albumów? Czy muzyczny pejzaż nie byłby niepokojąco uboższy? Albo może zdominowany przez „dobrą średnią”? Jakoś  w minionym roku nie dostrzegłem nowych talentów, których debiutancki album by mnie od razu zaintrygował  - tak jak na przykład Royal Blood dziesięć lat temu. Ale też nie mam wątpliwości, że nadal ukazuje się tyle nowych tytułów, iż łatwo coś interesującego przeoczyć. A co pan sądzi na ten temat?

MICHAŁ WILCZYŃSKI:  Ze mną jest podobnie. Już trafiam na więcej nowych, ciekawych rzeczy autorstwa młodych artystów w nurcie elektroniki… Natomiast to, co mnie interesuje w rocku raczej znajduję na nowych płytach weteranów. Albo jest pewien zastój w twórczości tych młodszych artystów, albo ja już inaczej spoglądam na ten rynek. Zmęczyła mnie ta wielka podaż nowości. To zresztą – moim zdaniem - jest problem ostatnich lat w muzyce w ogóle.

- Coś, co szczególnie zwróciło moją uwagę, to płyty-powroty czołowych artystów anglosaskiego rocka. Na przykład  album The Ballad Of Daren, nagrany przez Blur po ośmiu latach przerwy.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Tak, to jest sytuacja z ostatnich dekad, o czym już wspominałem przy różnych okazjach niejednokrotnie. Powtórzę: podaż w muzyce rockowej i pokrewnych jest teraz ogromna. Ja oczywiście nie narzekam z tego powodu, oczywiście to fajne, że prawie każdy może sobie płytę wydać… Ale wyraźnie brakuje  mocniejszego, dokładniejszego filtrowania tych propozycji. Gęstszego sita recenzenckiego, które mogłoby służyć jakąś rzetelną poradą dla słuchacza, zwracać uwagę na te najbardziej interesujące premierowe nagrania.  A tak – jestem tego pewien – trochę naprawdę dobrych rzeczy na pewno przepada, gdzieś znika w sieci.

- Pytanie, czego oczekujemy od tych młodych, nowych zespołów. Rock już od dawna nie polega na ciągłym rozwoju artystycznym, na jakichś oryginalnych  poszukiwaniach czy zaskakujących przemianach. Bo jak świetnie napisał na początku tego stulecia w komentarzu do swojej ostatniej płyty, Spodchmurykapelusza, Czesław Niemen:  ładne piosenki, jakie miały powstać, dawno powstały. Również też stwierdził: wszystko zostało już powielone i unikaty niemal nie istnieją. Sądzę, że mimo upływu przeszło 20 lat powyższe doskonale oddaje sytuację, choć oczywiście można osiągać w szeroko pojętym rocku – i to w ciekawy sposób -  jakiś własny muzyczny klimat. Natomiast czasy rockowych objawień chyba już minęły bezpowrotnie. Zbliżona sytuacja panuje, jak mi się wydaje, także w jazzie… Może teraz porozmawiajmy o pewnym zastanawiającym fenomenie, który można odebrać w skrajnie różny sposób:  jako dowód kryzysu rocka albo też jego ponadczasowości.  Chodzi mi o nowy album The Rolling Stones, Hackney Diamonds. Ich zeszłoroczny powrót z pierwszą po kilkunastoletniej przerwie nową  płytą studyjną z premierowym materiałem został bardzo dobrze przyjęty przez publiczność i przez recenzentów. Ci „niezniszczalni” Stonesi to obecnie tylko dwóch muzyków z pierwotnego składu, który zaczynał 60 lat temu. Mick Jagger i Keith Richards to goście po osiemdziesiątce, w dodatku pierwszy z nich z bardzo poważnymi kłopotami zdrowotnymi, a przecież pilotujący nowe wydawnictwo utwór Angry, wsparty rewelacyjnym teledyskiem, to numer dokładnie w ich stylu, lecz nie zdradzający jakiegoś znużenia, wręcz porywający… Dalej już bywa różnie, nie zgodziłbym się z pojawiającą  się branżową opinią, że mamy do czynienia z najlepszym od wielu lat albumem tych wiekowych mistrzów, udział słynnych gości jak Paul Mc Cartney czy Elton John w nagraniach z Hackney Diamons  jest w dość „aptekarskich” ilościach, ale to chyba dobrze, że  Jagger i Richards nie podpierają się cudzymi talentami, a dbają jedynie o fajne ubarwienie swego nowego repertuaru, który doskonale potwierdza ponadczasowość stonesowskich patentów… Jak odebrał pan ten album The Rolling Stones?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Na pewno nie jest to płyta z samego szczytu mojej zeszłorocznej listy najlepszych albumów. Ale pokazuje, że z perspektywy 2023 roku Stonesi to nadal fantastyczny zespół. Faktyczne materiał jest trochę nierówny, ale poza Angry, który też mi się spodobał, można trafić na Sweet Sounds Of Heaven, genialnie zrobiony numer, z udziałem Lady Gagi… Zaś co do tych pochlebnych ocen dziennikarzy: mam wrażenie, ze obecnie Stonesom więcej się wybacza, bo mają wspaniały, ogromny dorobek, niepodważalną pozycje w światowej czołówce, są też jakże potrzebnym punktem odniesienia dla innych rockowych artystów. I dlatego wspaniale, że jeszcze są w stanie coś zgrabnie stworzyć, gdy nie muszą już nic nikomu udowadniać . Bo oczekiwanie na kolejny Sticky Fingers czy Exile On Main St byłoby nieporozumieniem. Nie te czasy.

PO PROSTU ROZMARZONA

- Przy całym szacunku dla Jaggera i Richardsa muszę powiedzieć, że powrót Black Sabbath dekadę temu z płytą 13, zrobił na mnie większe wrażenie, tej płyty Iommiego i spółki  można słuchać na przemian z najbardziej klasycznymi pozycjami z dyskografii grupy. Gdyż także w takim kontekście, przynajmniej jak dla mnie,  broni się ona świetnie. Ale może już zajmijmy się kolejnymi najbardziej udanymi albumami z zeszłego roku… Nie będę namawiał pana na przedstawienie swojej odpowiednio ustawionej piątki czy dziesiątki faworytów. Może po prostu powie pan, co miałby pan ochotę wskazać jako  jedne z najlepszych płyt 2023 roku z muzyką rockową...

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Chętnie. Tym bardziej, że nigdy nie lubiłem podsumowujących rankingów, takich list. Muzyka to nie wyścigi. W dodatku to, o czym chce powiedzieć,  to płyty na dość podobnym poziomie artystycznym. Zacząłbym od Slowdive, Everthing Is Alive.

- Pamiętam, że to ich piąty album studyjny, ten brytyjski  zespół założony jeszcze w latach 80., bywa określany jako „dream pop” i „shoegazing”, a ich niektóre nagrania mnie wciągają, przyjemnie hipnotyzują.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Na tej najnowszej płycie, nagranej po sześcioletniej przerwie wrócili do poziomu swoich wczesnych albumów. Ta muzyka broni się doskonale, płyta mnie urzekła, pełno pięknych melodii, jest po prostu „rozmarzona” i bardzo dobrze nagrana. Usłyszałem ją we wrześniu, tuż po wydaniu, i była dla mnie ścieżką dźwiękową na jesień. Z ważnych dla mnie płyt zeszłego roku na pewno będzie to jeszcze The Girl Is Crying In Her Latte Sparks…

- Nie ukrywam, że dopiero posłuchałem tego albumu  Sparks, gdy zobaczyłem go na pierwszym miejscu podsumowującego rok 2023 zestawienia w „Record Collector”. I… czy ja wiem? Zgrabne, jakby pastiszowe piosenki -  jak to przez lata bywało u braci Mael. A ten udany  powrót do dawnego synth popu chyba najbardziej zwrócił moją uwagę.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Mnie właśnie podoba się w Sparks, że zasadniczo potrafią trzymać się swojego stylu od lat 70. i nie jest to jakieś wymęczone. Po drugie: lubię te ich ironiczne teksty…  A po trzecie: nawet jeśli w jakąś stronę skręcają, to cały czas pozostają sobą. Mam też wrażenie, że od albumu Hippopotamus są na wznoszącej fali. Szkoda, że ta amerykańska grupa grając w Europie zawsze – jak dotąd – omijała Polskę. Jest to jeden z zespołów, którego dotąd nie widziałem na żywo, a chętnie bym zobaczył. Ten najnowszy album Sparks może nie jest wybitny, jednak nie zaniża poziomu ich muzycznych propozycji.

- Pozwolę sobie wymienić kilka albumów z 2023 roku, które mam na liście swoich typów. Pierwszy niech będzie  Queens Of the Stone Age z In Times New Roman, ósma studyjna płyta Josha Homme’a pod tym szyldem. Jego specyficzny stoner rock nadal ma się bardzo dobrze… Oczywiście nie zabrakło dosadnego riffowania, ciekawych brzmień,  a w dodatku nawet jakiś wpływ Davida Bowiego  dostrzegłem w niektórych utworach , choćby w Time & Place. Wydaje mi się, że ten album QOTSA, to jedna z najlepszych zagranicznych płyt rockowych minionego roku.

MICHAŁ WILCZYŃSKI:  Słuchałem tylko raz. Ale chętnie do tej płyty wrócę.

- Gotów jestem też polecić album Rival Sons, Darkfighter (wydany także w 2023 roku ich Lightbringer mniej mnie przekonuje, trochę robi wrażenie materiału nagranego „z rozpędu”).  Darkfighrter to, jak  można było się spodziewać: ostra, ekspresyjna rzecz, ale też jakoś świeżo  brzmiąca. A teraz kolejna pozycja dla mnie szczególnie ważna z zeszłorocznych:  The Pretenders, Relentless. Twórcza spółka Chrissie Hynde z Jamesem Walbourne’em nie traci  inwencji, na Relentless bywa balladowo i czasami niby-orkiestrowo, w I Think About You Daily mamy nawet smyczkową aranżację przygotowaną przez Jonny’ego Greenwooda z Radiohead,  jednak nie dostrzegam tu żadnej artystycznej zdrady. Hynde, choć po siedemdziesiątce, jako wokalistka też jest w formie. Co prawda mam na półce tylko dwie pierwsze płyty tej formacji, sprzed mniej więcej trzydziestu lat, z czasów, gdy lokowali  się gdzieś w okolicach new wave, lecz zawsze chętnie słucham liderki grupy. I tak samo było z Relentless.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Słuchałem tych najnowszych Pretenders, sympatyczna płyta. Ale dla mnie z tych, które niestety wpadając jednym uchem, wypadają drugim… (śmiech).

TEŻ JEST PIĘKNIE

- To może porozmawiajmy o zeszłorocznych propozycjach płytowych artystów z kręgu rocka progresywnego, zawsze bliskiego pana sercu. Jak odebrał pan kolejny solowy album Stevena Wilsona, The Harmony Codex? Uważam tę płytę za całkiem niezłą, i te impresje instrumentalne, i te piosenki wydają mi się udane, choć prawdę mówiąc wolę sobie posłuchać zamiast tego dobrego, starego fusion…

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Bardzo podobała mi się pod względem produkcyjnym, Wilson produkuje genialnie. Od strony wykonawczej też jest pięknie. Jednak jeśli porównuję to z najnowszym albumem Porcupine Tree, koncertowym Closer/Continuation, który wyszedł w grudniu minionego roku to… stawiam wyżej Wilsona z Porcupine Tree. Bardzo szanuję jego solowe „obrazki instrumentalne”, jednakże nagranie Porcupine Tree z występu w Amsterdamie przypomina mi, że w repertuarze tej grupy Wilsona więcej jest kreatywności, energii… I regularnie słucham sobie tego w samochodzie. Zamiast kawy to stosuję (śmiech).

- A czy słuchał pan już zeszłorocznego albumu Yes, Mirror To The Sky? Mam wrażenie, ze Steve Howe ze swoją obecną ekipa nie spuszcza z tonu, choć  jest niestety daleko do poziomu, powiedzmy,  Close To The Edge. Pytanie, czy bez Andersona, Wakemana, Squire’a, Bruforda bądź White’a w ogóle miało sens firmowanie tego albumu nazwą Yes?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Nie jest to płyta, do której miałbym ochotę często wracać. Wokalista Jon Davison mocno bierze udział w pracy twórczej i dobrze rozumie się z Howe’em, ale dla mnie Mirror To The Sky, już trzeci album z udziałem Davisona, bardziej brzmi jak płyta zespołu inspirującego się Yes, niż kolejna płyta Yes… Jeśli są jakieś nawiązania do tego, co było, to do tych najbardziej ogranych patentów…  Ale też uważam, że niektóre płyty bez Andersona były niezłe. Na przykład lubię album Drama – Trevor Horn świetnie wpasował się jako wokalista w ich konwencję, zresztą ciekawie tam ewoluujacą. A jak już przy Hornie jesteśmy: ostatnio wydał płytę Echoes: Ancient & Modern. Wziął na warsztat kilka cudzych utworów, które produkował albo mu się podobały. I zrobił je bardzo kameralnie. Jest tu między innymi genialna wersja Relax z repertuaru Frankie Goes To Hollywood, którą śpiewa Toyah i w której na gitarze gra Robert Fripp. Jest też świetna wersja Owner Of A Lonely Heart zaśpiewana przez… Ricka Astleya, zaaranżowana z pominięciem tego słynnego riffu! Bardzo ciekawy, specyficzny album. A jak już jesteśmy przy albumach z coverami, bardzo spodobał mi się Danse Macabre Duran Duran. Obok swoich numerów wzięli takie rzeczy jak Psycho Killer Talking Heads. Ma być to trochę mroczna płyta, niby na Halloween, ale wszystko brzmi jak Duran Duran.

- A najnowsza płyta Petera Gabriela – i/o? Nie jestem takim jej zwolennikiem jak anglosascy recenzenci… Podobnie było z jego megasukcesem sprzed lat,  z ogromnie chwalonym So. Wolę Gabriela na płytach nagranych bezpośrednio po odejściu z Genesis, niż w takich „poszukiwaniach muzycznych” jak wspomniane So. 

- Też mam kłopot z tą nową płytą Petera Gabriela. Dla mnie to album złożony z dobrych utworów, ale zawierający to, co już się już pojawiało u niego w lepszych wersjach.

- Wspominałem już o najnowszej płycie Blur, która ma dla mnie sporo delikatnego uroku, choć na półce nadal wystarczą mi Modern Life Is Rubbish i Partklife… A jakie jest pana zdanie na temat The Ballad Of Daren?

MICHAL WILCZYŃSKI: Przyznam się, ze słuchałem tylko raz. Nie wciągnęło mnie. Tak jak i zresztą wszystkie zespoły z tego britpopowego nurtu. Szanuję, jednak nie wracam.

- Skoro padło słowo „britpop”, to może jeszcze porozmawiajmy o tym niespodziewanym powrocie nieistniejących Beatlesów, z premierowym nagraniem Now And Than, promowanym zabawnym clipem. Podrasowane demo piosenki Johna Lennona, przypisane teraz słynnej czwórce, jako bonus ma podnieść atrakcyjność  zremiksowanej składanki 1967-1970, przypomnianej w tej nowej postaci w zeszłym roku. Co pan sądzi o takich praktykach? Ja nie jestem ich zwolennikiem, to już ewidentnie działanie marketingowe.

- Ta piosenka Lennona miała trafić kiedyś na Anthology, Harrison się sprzeciwił, jego zdaniem nagranie było zbyt słabej jakości artystycznej, narzekał też na jakość samej rejestracji. Ale że od lat 90. technika poszła do przodu… Jak dla mnie ten utwór to rzecz nierówna: piękna zwrotka i taki sobie refren.

WIELKIE ODKRYCIE

- „Reedycja roku 2023” w światowej muzyce rockowej to dla pana…

MICHAŁ WILCZYŃSKI: To wydawnictwo The Who Who’s Next/Lifehouse.  Bardzo podoba mi się nowy miks Who’s Next w tym dużym boksie, a ten kiedyś niedokończony materiał z Lifehouse też wydaje mi się bardzo interesujący. Ja w ogóle do The Who wracam dość często, a Who’s Next zawiera esencję tego, co najbardziej cenię w tym zespole.

- Faktycznie, longplay Who’s Next uważany jest za jedną z fundamentalnych płyt grupy Pete’a Townshenda. Oczywiście mam go w swoim zbiorze, ale moja ulubiona pozycja w dyskografii tej legendarnej brytyjskiej grupy to Live At Leeds. Wyjątkowo dobrze  uświadamia, ile prawdziwie rockowego dynamitu w sobie miało The Who na estradzie na przełomie lat 60 i 70 i jak ważnym zespołem  było dla hard rocka. Choć i do rock opery Tommy mam pewną słabość. Mimo pretensjonalnego zamysłu nie brak tu zgrabnych, jakoś swoistych utworów. Porozmawiamy teraz o heavy metalu? Należę do słuchaczy, którzy śledzą ten rodzaj muzyki umiarkowanie uważnie, ale gotów jestem zadeklarować, że  z mnóstwa nowości tego nurtu, na „jedynkę” roku 2023 zasługuje 72 Seasons Metalliki. Może niczym tu nie zaskakują, ale naprawdę są w formie.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Po metal sięgam bardzo wybiórczo. A jeśli już – to właśnie wracam do klasyków.

- A inne  gatunki muzyki? Co by pan polecił z płyt wydanych w zeszłym roku?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Nadal preferuję klimaty elektroniczne. Urzekł mnie ostatnio jednoosobowy projekt Warrington-Runcorn New Town Development Plan. To muzyka, która mogłaby powstać w latach 70, ale skręcająca w stronę, której słuchacz się nie spodziewa. Całość próbuje dźwiękiem opowiedzieć o nowych miastach powstających w Wielkiej Brytanii w latach 70. minionego stulecia – to była taka futurystyczna, architektoniczna utopia, której nie udało się do końca nigdy wprowadzić. I ta muzyka jest właśnie o tym czasie, o tych miejscach. Świetna, programowa rzecz. Dla mnie to wielkie odkrycie.

- Może już przejdźmy do polskich płyt roku 2023.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Pozostając przy elektronice: Przemek Rudź nagrał płytę The City. To bardzo dobry, bardzo intensywny materiał. Bliski elektronicznego rocka lat 80.

- Jak dla mnie, jeśli chodzi o płyty polskiego rocka, rok 2023 był rokiem Lecha Janerki i Kim Nowak. Gipsowy odlew falsyfikatu, album Janerki wydany po kilkunastoletniej przerwie, doskonale  potwierdza żywotność i oryginalność jego stylu. Charakterystyczny śpiew, charakterystyczny, niepowtarzalny styl tekstów-komentarzy, ciekawe aranżacje - w sumie „bardzo Janerkowa” płyta, jedyna w swoim rodzaju. Z kolei My Kim Nowak to ogromnie udany powrót braci Waglewskich do rocka, nie przeszkadza, że znać wpływ ich ojca, a może i niekiedy nawet… Lecha Janerki, to żywe, stylowe granie i świetne sformułowania w tekstach, choćby to nie da się stać miedzy dobrem a złem

MICHAL WILCZYŃSKI: Zgadzam się co do Janerki: mam wrażenie, że na jego płycie wszystko jest tak, jak powinno być. Tak samo odbierałem Fiu fiu czy Plagiaty… Z tym, że płyta wyprodukowana jest bardziej subtelnie – ale to nie zarzut.  Album Kim Nowak też podoba mi się, szczególnie ten garażowy luz, z którym grają. Nie jestem jakimś ich fanem, ale słuchałem tego z przyjemnością. Do tych dwóch albumów dorzuciłbym jeszcze trzecią moją „płytę roku 2023”, najnowszy album Riverside, ID. Entity.  Grają mocniej, żywiej i po tylu latach działalności cały czas słychać, że idą do przodu. Od zawsze przyglądam się im i wiernie kibicuję, wspaniale rozwijają swoją karierę, w całkowicie organiczny sposób.

- A tak ogólnie, jaki był pana zdaniem ten rockowy rok 2023? Lista nowych, udanych polskich płyt jest imponująca: Pudelsi, Nosowska, Myslovitz, Farben Lehre to tylko kolejne przykłady z czołówki. Ze świata pominęliśmy w naszej rozmowie  albumy Foo Fighters, Jethro Tull, Paula Rodgersa, Alice’a Coopera, Def Leppard i wielu innych mistrzów - pewnie warte były skomentowania, ale wtedy ten wywiad musiałby mieć kilka odcinków…

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Mówiłem o tym, co mi zostało w pamięci na dłużej. Rok był raczej dokładnie taki, jak już wynikło z naszej rozmowy: dla weteranów i znanych artystów dobry, dla rockowej młodzieży – trudno powiedzieć… W każdym razie i pan, i ja nie zapamiętaliśmy w jej przypadku nic szczególnego, ale przecież to tylko subiektywne odczucia.

- Porozmawiajmy na koniec o zeszłorocznych propozycjach pana firmy, GAD Records. Nie brakło dużych wydarzeń edytorskich, ale to jeśli chodzi o muzykę jazzową.

MICHAŁWILCZYŃSKI: Tak, wydaliśmy kolejną płytę archiwalną z koncertem zespołu Krzysztofa Komedy, Live In Bled 1965. Tym razem jest to występ z festiwalu w byłej Jugosławii. Skład i atmosfera zupełnie inne niż w przypadku występu w Pradze, utrwalonego na naszym albumie Live In Praha 1964. Praga jest „hot”…

- Wiem, bo udało mi się kupić i uważnie posłuchać, natomiast tego nowego albumu jeszcze nie znam.

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Materiał z Bled jest po „skandynawsku” zagrany, chłodny. Andrzej Dąbrowski to zupełnie inny perkusista niż Czesław Bartkowski, jest to też chyba jedyny przypadek, że w składzie zespołu Komedy pojawia się Janusz Muniak… A grają Svantetic i Kattornę, czyli wspaniała  Komedowska klasyka.

- Jak udało się panu zdobyć i wydać te nagrania?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Już od kilku lat wiedziałem, że słoweńskie radio ma w swoim archiwum ten materiał Komedy. Długo trwało ustalanie warunków, ale warto było! Nagrania wydaliśmy na CD i winylu, winyl wyprzedał się w półtora dnia! Robimy właśnie drugie wydanie... Poza tym udało się wydać pod koniec roku koncertowy album Weather Report. To dopiero radość, że premierowa płyta takiego zespołu może być wydana przez polską wytwórnię! Live In Berlin z 1971 roku jest zapisem finału działalności pierwszego składu grupy. Zupełnie przypadkiem to znaleźliśmy, szukając w niemieckim radiu nagrań Michała Urbaniaka. Wspaniale, że na dodatek z zespołem grają goście jak John Surman i że nie było problemu ze zgodą rodziny Joe Zawinula, aby wydać to na cały świat.

- Gratuluję.  Co jeszcze chciałby pan wymienić z zeszłorocznej produkcji? Domyślam się, że na pewno kilka kolejnych, archiwalnych albumów koncertowych SBB z serii Live Cuts, czy dawkę bigbandowych, „lżejszych” płyt, na przykład pierwszą reedycję CD polskiego albumu orkiestry Gustava Broma…

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Tak. Dodam, że wśród przeszło 50 albumów, które wydaliśmy w 2023 roku było pięć płyt SBB z wspomnianego cyklu live, z Częstochowy, Katowic, Ryslinge, Elmshorn i Sopotu. Chciałbym też wyróżnić płytę Waldemara Parzyńskiego, znanego z Novi Singers. Ale tu nie śpiewa, to jego muzyka filmowa, grana przez naszych czołowych jazzmanów, jednak niekoniecznie… jazzowo. Dużo Hammondów, przesterowanych gitar… Cieszę się też z wydania kompilacji nagrań Andrzeja Zauchy, Dwa kroki w chmurach, gdzie pokazaliśmy go od takiej bardziej pop-funkowej strony, między innymi z Koman Bandem. Cieszę się też, że udało mi się porządnie wznowić prawdziwie rockową płytę Krzysztofa Cugowskiego z Crossem, Podwójna twarz, bo dotąd było tylko wydanie na CD zgrane z winylowej płyty. Mamy też zupełne nowości, jak premierowa solowa płyta Veda Ziemka Kosmowskiego, który pojawia się tu z gitarą i specjalnie dobranymi gośćmi. Album wydał nasz label New Sun, poświęcony premierowym dokonaniom i uaktywniający się bardzo sporadycznie.

- Czym w nowym roku uraczy nas GAD Records?

MICHAŁ WILCZYŃSKI: Będzie dalszy ciąg koncertowych archiwaliów SBB, wznowienie Pod niebem czas Quidam – legendy polskiego rocka progresywnego, wznowienie muzyki Andrzeja Korzyńskiego z Akademii Pana Kleksa. Będziemy też kontynuować wydawanie książek. W grudniu 2023 roku ukazało się kompendium o festiwalach opolskich, a w nowym roku wyjdzie wywiad rzeka z Władysławem Komendarkiem.

- Na pewno nie wszyscy czytelnicy tego wywiadu wiedzą, że w 2008 roku pod szyldem GAD Records wydał pan swój przewodnik Polski Rock Progresywny. Kiedy następna książka?

 MICHAŁ WILCZYŃSKI: Pracuję nad nową biografią SBB i mam nadzieję, że ukaże się w tym roku. Ale wszystkie pozostałe pomysły – a jest ich sporo – niestety przegrywają z innymi zobowiązaniami.


Z zeszłorocznych nowości GAD Records. Festiwalowy album koncertowy Krzysztofa Komedy (już drugi) i live Weather Report (Michał Wilczyński: Nie było problemu ze zgodą rodziny Joe Zawinula, aby wydać to na cały świat.). No i pewna ciekawostka: solowy album Ziemka Kosmowskiego, niegdyś lidera Rendez Vous, zespołu, którego jedyny album w 2022 roku też przypomniała firma mojego rozmówcy. Foto: Weronika Rosół.

 

  

 

           

 

            

 

 

        

Komentarze

  1. Jeśli "Veda" to solowy debiut Kosmowskiego, to do jakiej kategorii zaliczyć płyty "Ziemek" (1989) i "Paryż... Wiedeń... Łódź" (2000)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Veda" oczywiście debiutem Ziemka nie jest. Jest natomiast wydawnictwem z premierowym materiałem, co w naszej firmie - skupionym w 99% na archiwaliach - jest czymś, co warto podkreślić. I tyle :)

      Usuń
  2. Należałoby czytać uważnie. "Solowy album Ziemka Kosmowskiego" nie znaczy "solowy debiut".

    OdpowiedzUsuń
  3. Miałem na myśli określenie, którego użył Pan Wilczyński: "premierowa solowa płyta". Premierowa to oczywiście nie to samo co debiutancka, ale z drugiej strony, zwłaszcza przy pobieżnym czytaniu, to określenie może lekko sugerować, że chodzi o pierwszą, a nie trzecią solową próbę, i w sumie jest zbędne, bo każda nowość jest z założenia premierą ;). A cały wywiad jak zwykle ciekawy, pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Wszystkie komentarze są moderowane.

Popularne posty z tego bloga

Będziemy siadać przy stole, a Marek znów zacznie malować. Rozmowa z Bożeną Ałaszewską.

Gdy rozmawiałem z Markiem Ałaszewskim dla „Teraz Rocka” po ukazaniu się jego albumu Laufer , w pewnym momencie powiedział mi ze śmiechem: Jak będę miał 90 lat, to nie wiem, czy dam jeszcze radę płytę nagrać. Postanowiłem więc nie za dwadzieścia jak możnaby się spodziewać, lecz za dwa lata nagrać następną… 70-letni wtedy Ałaszewski poinformował, że pisze też rzeczy na orkiestrę i chóry, i taka będzie jego następna płyta po ostro rockowym Laufrze … Niestety, nie powstała. Pozostał artystą wydającym co dwadzieścia lat longplay-wydarzenie. Pierwszym i najsłynniejszym jest Mrowisko . Longplay nagrany został dokładnie 50 lat temu, w marcu 1971 roku, a jego zawartość nadal przykuwa uwagę, świetnie się broni.

Nie będę psuł legendy. Rozmowa z Andrzejem Nowakiem.

  Jest naprawdę śliczny   – zapewnił mnie Andrzej Nowak podczas naszej rozmowy w końcu czerwca. A chodziło o jego najnowszego Harleya-Davidsona, model cywilny z 1942 roku, którego z pomocą teścia skompletował i który powiększył jego i tak już imponującą kolekcję motocykli tej legendarnej marki. Andrzej rozmawiał ze mną przez telefon siedząc obok Harleya w swoim warsztacie, wyjątkowo ważnej części jego – jak mawia - „posiadłości” pod Głubczycami, gdzie od lat mieszka z żoną, Justyną, pod ochroną swoich ukochanych pitbulli.

„Na zdrowie” wypiją wszyscy. Rozmowa z Wojciechem Wojdą.

Podobno osoby urodzone 28 grudnia dzięki gorliwości, wytrwałości i umiejętności koncentrowania się na swej pracy mogą liczyć na powodzenie.   Nie jestem jakimś zwolennikiem astrologii, ale skoro tak uważał Jan Starża Dzierżbicki prezes przedwojennego Polskiego Towarzystwa Astrologicznego, niekwestionowany autorytet… Ktoś, kto w czasach, gdy jeszcze nie było na świecie największych klasyków rocka, przypisał osobom urodzonym 8 grudnia jak Jim Morrison,   frontman The Doors, zdolności muzyczne i zbyt silne poczucie niezależności , osobom urodzonym 9 października   jak John Lennon – umysł czujny, ostry, oryginalny i bardzo aktywny , zaś tym, którzy przyszli na świat 19 stycznia jak Janis Joplin -   charakter niezależny, obdarzony wiarą w siebie, nieraz ekscentryczny… Mój rozmówca urodził się właśnie 28 grudnia i – jak sądzę – faktycznie może mówić o życiowym powodzeniu. Od przeszło   30 lat jako śpiewający frontman i współautor repertuaru z powodzeniem prowadzi zespół Farben   Lehre, mają