Przejdź do głównej zawartości

Rozliczyć się. Rozmowa z Maciejem Gołyźniakiem

Zaskakująca metamorfoza muzyczna tego instrumentalisty i kompozytora. I tytuł longplaya, który też może zastanawiać: The Orchid. Bo na płycie w tytułach nie ma więcej kwiatowych odniesień. Maciej Gołyźniak, rocznik 76, torunianin, muzyczny samouk, tłumaczy mi teraz, że ta Orchidea wzięła się stąd, że tak określa się też bardzo wrażliwe osoby, szczególnie w młodym wieku. I że on sam był właśnie taki we wczesnej młodości. Chciałem, żeby dorośli pochylili się nad zainteresowaniami, jakie miałem w dzieciństwie... I jakoś tak mi się wszystko pięknie ułożyło dodaje. Bo przez te dwadzieścia kilka muzycznej kariery konsekwentnie realizowałem mój plan, a nie był to plan łatwy.  Gołyźniak, ceniony muzyk sesyjny, dotąd mógł się kojarzyć szerszej publiczności  jako członek bliskich alternatywnego popu Sorry Boys (2011-17) i jako perkusista progrorckowo-orientalizującego Lion Shepherd (od 2018), a prawdziwym fanom mocnego i „poszukującego” rocka jako inicjator powstania supergrupy Meller Gołyźniak Duda (2015-2017). Natomiast kilka miesięcy temu objawił się jako lider jazzowego tria, które z gościnnym udziałem trębacza, zadebiutowało wspomnianym albumem The Orchid.  

1. OPOWIEDZIEĆ INNĄ HISTORIĘ

- Trzy lata temu szeroka publiczność poznała cię jako muzyka w dość zaskakujący sposób alternatywno-rockowej supergrupy Meller Gołyźniak Duda, która popisała się interesującym albumem studyjnym Breaking Habits, zresztą polską  płytą-debiutem roku 2016” zdaniem czytelników „Teraz Rocka”. I jeszcze na pożegnanie przypomnieliście o sobie udanym albumem Live, dokumentującym jedyny koncert formacji, z 2017 roku. A w tym roku dałeś poznać się jako lider tria, które zaczęło od longplaya w szacownej serii Polish Jazz.  

MACIEJ GOŁYŹNIAK:  Szkoda, że projekt Meller Gołyźniak Duda nie przetrwał. Grupa powstała z mojej inicjatywy, ale nie do końca miałem na nią wpływ. I od początku wiadomo było, że to będzie side project i długo namawialiśmy Mariusza (Duda – przyp. wk), który był bardzo zajęty Riverside, tymi europejsko-światowymi obowiązkami. Zaczęło się od tego, ze miał zaśpiewać ze dwa, trzy numery. Ale w końcu zaśpiewał na całej płycie. Ta płyta w dużej mierze zaczęła się od moich bębnów, od ich energii, ale ja zupełnie nie rościłem sobie  prawa do tego, aby zostać liderem tego tria. Byłem też wtedy zajęty wielu sesyjnymi rzeczami i grałem jeszcze z Moniką Brodką, co było bardzo absorbujące.  Jednak nauczyłem się, jak bym chciał, aby takie sprawy wyglądały w przyszłości. I moje obecne trio jest przede wszystkim wynikiem moich wcześniejszych doświadczeń.

- Ale jednak to już nie czasy, gdy ewidentne było, że ambitny, eksperymentujący rock ma wyraźne punkty styczne z jazzem -  jak kilka dekad temu bywało. Zaryzykowałeś duży i niespodziewany zwrot gatunkowo-stylistyczny, biorąc jazzowy kurs.

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Z mojej perspektywy tak to nie wygląda. Mówiąc o przydatnych doświadczeniach, miałem oczywiście na myśli, że poprzednie trio nauczyło mnie dużo w sferze organizacji przedsięwzięcia. A muzyka zaprezentowana na płycie mojego obecnego tria, czyli Gołyźniak-Szydło-Damrych, to dla mnie naturalna konsekwencja  mojego rozwoju muzycznego. Zresztą od dawna myślałem o płycie z muzyką instrumentalną, a już na Breaking Habits utwór tytułowy był wyłącznie instrumentalny, w dużej części improwizowany.

- Tak, wyrastał z niemal  „plemiennego” bębnienia, ale kończył szalejącą  gitarą elektryczną w ewidentnie rockowej tradycji.

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Na swoją nową płytę dobrałem innych muzyków, bo już nie chciałem iść w ten gitarowy zgiełk. Nie dlatego, żebym go nie lubił, ale chciałem opowiedzieć inną historię, innymi emocjami. 

2. ZACHWYCIŁO MNIE

- Jak powstało jazzowe Maciej Gołyźniak Trio? Czy Robert Szydło i Łukasz Damrych od początku byli twoimi kandydatami do składu?

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Z Robertem wcześniej przecinały się nasze drogi. Kiedy zacząłem robić płytę z Mellerem i Dudą, stanęło na tym, że Szydło ją będzie miksował.  Spotkaliśmy się u niego w studiu we Wrocławiu  i zachwyciło mnie, że doskonale rozumiał moje intencje.  I że lubimy podobną estetykę brzmienia, że podobne rzeczy nas w muzyce rajcują. Ja jako perkusista, a on jako basista mieliśmy wspólny idiom, ale długo nie mogłem namówić go do współpracy w moim zespole. Jednak  gdy już miałem część materiału The Orchid, po prostu wysłałem mu materiał. I po kilku tygodniach  odezwał się, że chciałby w to wejść. A Damrych to serdeczny przyjaciel Roberta.

- Jak wyglądał ten materiał? Jakieś gotowe już struktury rytmiczne, pewne motywy melodyczno-harmoniczne?

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Tak.  Na początku długo pracowałem sam studiu. Notowałem, nagrywałem. Nawet w samochodzie, stojąc pod światłami. Myślę, że tematami, które wówczas nagrałem na telefon, mógłbym obdzielić jeszcze ze dwie płyty (śmiech).

- Do promocji swojego The Orchid, popartej artystycznym wideoklipem, wybrałeś zgrabne, bardzo wyraziste rytmicznie otwarcie albumu: utwór The Restless Rains, który można odebrać jako własne, współczesne odniesienie do tradycji jazzu fusion. Kolejne utwory mają jędrne, barwne, fajne brzmienie i estetykę wskazaną przez wspomniane The  Restless Rains. A tę udaną  płytę kończy swobodniejszy formalnie „dopisek”,  impresyjny Shore To Shore, gdzie najważniejszy jest fortepian Damrycha, a twojej, dotąd tak wspaniale „atakującej”, perkusji przypada klimatyczna rola.  

MACIEJ GOŁYŹNIAK: W przypadku tej płyty chodziło mi o połączenie dwóch światów muzycznych: bardzo konkretnej, energetycznej rytmiki oraz jazzowej liryki i harmonii.

3. POGŁOSY I PRZESTRZENIE

- Czyim  pomysłem było dodanie syntezatora, choćby w Colours Of Autumn?

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Od samego początku mówiłem, że chcę abyśmy pracowali także z syntezatorami, nie tylko z samym fortepianem. Łukasz ma kilka keyboardów, bardzo je lubi, w ich doborze pozostawiłem mu zupełną swobodę. To była bardzo kolektywna praca przez długi okres. Nie chciałem po prostu mówić kolegom co mają grać, jak mają grać… To wielce kompetentni  i wrażliwi muzycy.

- No i wszystkie kompozycje są podpisane przez waszą trójkę. A jak to było z Łukaszem Korybalskim? Wziął udział w sesji jako gość, ale jego partie flugelhornu okazały się bardzo ważne dla ogólnego wyrazu.

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Ponieważ zdecydowaliśmy się na flugelhorn tylko w czterech z siedmiu utworów, zaprosiłem go jako gościa. Ale też myślę o nim jako o członku zespołu, nie wyobrażam sobie tej płyty bez jego instrumentu. Z początku myślałem o wycieczce do Skandynawii, bo trębacze grają tam takimi brzmieniami, które są mi bardzo bliskie. Jak taki Nils Petter Molvaer, nowoczesny odpał w ECM, mający związki z drum’n’bass, z elektroniką…  Potem zwyciężył pragmatyzm, pomyślałem, że w kraju znajdę dobre rozwiązanie. Pracowaliśmy nad płytą do końca mając świadomość, że być może zagra jakiś dodatkowy instrument, pamiętaliśmy żeby zostawić na to miejsce. Wybraliśmy też tonacje dobre dla flugelhornu czy trąbki. Krótko przed Świętami zeszłego roku wybrałem się do ZAiKS-u podpisać jakiś dokument i akurat z parkingu wyjeżdżał Łukasz Korybalski, którego znałem wcześniej, bo graliśmy razem u Ani Dąbrowskiej przez chwilę. Zapytałem, czy miałby ochotę wziąć udział w czymś nowoczesnym i intrygującym. Pokazałem mu materiał, który już miałem, i stwierdził, że chętnie to zagra.

Longplay The Orchid nie ma producenta, jest dwóch reżyserów nagrania: ty i Robert Szydło. A za mix i mastering odpowiada sam Szydło.

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Nie ukrywam, że bardzo chciałem tę płytę produkować, żeby skorzystać z warsztatu, który do tego czasu sobie wypracowałem. Ale zrezygnowaliśmy z odnotowywania producenta w opisie, bo pracowaliśmy w tandemie. Muszę tu zaraz dodać, że Robert pełnił bardzo kreatywną rolę przy konsolecie, miksując utwory robił to nowocześnie i proponował swoje pomysły - na przykład jeśli chodziło o pogłosy i przestrzenie. 

- Jak powstawał materiał na płytę? I  kiedy był nagrywany, bo  tej informacji brak w opisie The Orchid.

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Zacząłem nagrywać w zeszłym roku. Zrobiłem pierwsze szkice w moim studiu, w czasie wolnym. Chyba we wrześniu zakończyłem pracę koncepcyjną, gdy zebrałem wszystko, co chciałem. Wymyśliłem, w któstronę chcę pójść, jak chcę, żeby brzmiała płyta, zdecydowałem, że mają to być formy w dużej mierze zamknięte. I wtedy uderzyłem do Roberta. Dobrze pamiętam też pierwszą moją rozmowę z Łukaszem Damrychem, który bardzo był chętny do tej współpracy. Ujął mnie bardzo swoją pozytywną energią. Większość ruchów wykonywanych na tej płycie, to były moje decyzje. To prawo sam sobie przyznałem, a moi koledzy zrobili mi miejsce. Cieszę się, że tak postąpili i że odnaleźli się w tej formule.

4. DWIE POSTACI

- W komentarzu z książeczki albumu The Orchid znalazła się twoja uwaga o zapętlonym perkusyjnym ostinato, dyscyplinującym brzmienie zespołu. Twoi muzyczni partnerzy rzeczywiście nie naciskali na pewne poluzowanie tego gorsetu, nie mieli ochoty na bardziej improwizatorskie podejście?

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Nie. A ja bardzo chciałem, żeby to perkusyjne ostinato było przede wszystkim osnową dla pracy Łukasza Damrycha. Bardzo chciałem, żeby nasze instrumenty „rozmawiały ze sobą” w tych zamkniętych formach. Tu mi się wyświetla osoba Zbigniewa Namysłowskiego, który jest mi o tyle bliski, że moje ulubione jego płyty - Kujaviak Goes Funky i Winobranie – zasadniczo operują zamkniętą formą.

- Ale też – tak charakterystycznymi dla naszego mistrza -  zaskakującymi, złożonymi metrami. A tego brak na twoim albumie, gdzie w warstwie rytmicznej rządzi osadzony w teraźniejszości groove. Brak też tak bardzo „namysłowskiego” upodobania do folkloryzujących brzmień.

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Jednak, jeśli mam się przyznać do moich fascynacji, to chyba zdecydowanie najważniejszy byłby Namysłowski i jego zespoły. A ten folklor mam gdzieś z tyłu głowy cały czas i jeśli będę miał szansę robić dalej swoje rzeczy, pisać muzykę, to nie powiem „nie”. Bo cenię sobie taką przaśność naszego folkloru. Wracając do Namysłowskiego: to jest muzyk, którego dyscyplina niezwykle mnie ujmuje.  Próbowałem grać jego rzeczy jeszcze szczenięciem będąc (śmiech). A z drugiej strony – wielką estymą darzę Tomasza Stańko.  I to są dwie postaci, które prostemu chłopakowi zza bębnów wystarczają, aby obmyślać sobie sposób na życie muzyczne.

- Ale wpływów jednego i drugiego w twoim jazzie jakoś nie słychać.

MACIEJ GOŁYŹNIAK.  Zupełnie nie.  Nie tak postrzegam inspirację, dla mnie ważniejsze jest w jaki sposób następował rozwój życiowej drogi, artystycznej kariery danego muzyka. Nie chciałbym, aby ktoś usłyszał wpływ konkretnego artysty w tym, co robię. Chociaż nie sposób dziś uciec od pewnych podobieństw.

5. JEDEN Z WAŻNYCH POWODÓW

- A co najbardziej cię zainspirowało, na tych twoich zasadach, ze starego, dobrego fusion jazzu?

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Chyba największą zachętą do grania w nietypowych metrach był dla mnie Bill Bruford z czasów King Crimson, kiedy zaczęła się tam ta jazzowa forma grania. Takie zalążki fusion jazzu zawdzięczałem McLaughlinowi, Weather Report. A potem już poszło Pat Metheny z Johnem Scofieldem  I Can See Your House From Here, z sekcją Swallow-Stewart, to był dla mnie jeden z ważnych powodów, żeby zacząć o bębnach inaczej myśleć.

- To album z 1994 roku. A dużo słuchasz współczesnej muzyki jazzowej?

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Dużo. Mam ulubionych muzyków wśród izraelskich instrumentalistów, którzy działają w USA – na przykład basista Avishai Cohen, grający od etno do fusion. I paru młodych trębaczy. Jest też taki czarnoskóry perkusista Eric Harland, którego odbieram jako zupełnego geniusza, świetnie operuje mnóstwem  stylistyk, rytmów i kolorów. Jeszcze  Marcus Gilmore (też bębniarz amerykański – przyp. wk)… i wielu innych. Podrzucamy sobie ich nagrania, ja i moi koledzy. Jestem też psychofanem pianisty Brada Mehldaua  i jego składów (śmiech). Ale nadal bardzo chętnie wracam do starej muzyki – na przykład do filmowych tematów Komedy, które uważam za rewelacyjne. Ja w ogóle bardzo lubię melodię, lubię muzykę, która opowiada historie melodią. Komeda w swoich nagraniach czasami pięknie puszczał muzyków swobodnie, choć miał dokładną koncepcję, o co mu chodziło w utworze. I to mu się sprawdzało! Właśnie to mi dokładnie przyświecało, gdy robiłem płytę The Orchid. Pomyślałem, że jeśli mam się na kimś w pewnym sensie wzorować, to na tych, których muzyka towarzyszyła mi przez wiele lat. Czyli mieli najlepszy koncept.

6. CO MNIE UWIERAŁO

- Od kiedy wiedziałeś, że longplay twojego zespołu ukaże się w serii Polish Jazz?

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Ta propozycja była dla mnie miłym zaskoczeniem. Tym bardziej, że ja tej płyty nie robiłem z myślą o określonym wydawcy. Wiedziałem tylko, że będę chciał ten materiał wydać. Propozycję  Alicji Szymańskiej, dyrektora Polskich Nagrań,  wydawcy serii Polish Jazzu, dostałem w marcu, tuż przed masteringiem.

- Zaintrygował mnie tytuł czwartej kompozycji z The Orchid, robiący wrażenie czyjegoś adresu: Elwood Curtis, Brooklyn Ave 1567.

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Curtis to bohater literacki, z książki Colsona Whiteheada, Miedziaki. To postać, której losy były mi bardzo bliskie, może z wyjątkiem tego wątku penitencjarnego. A dlaczego Brooklyn Ave? Tak się złożyło, że kiedy Robert przysłał mi ostatni miks tego utworu, kończyłem akurat czytać Miedziaki. To już był marzec, już czas covida, ale pogoda była tak piękna, jak tego dnia, gdy byłem z Moniką Brodką w Nowy Jorku i wyszedłem połazić sobie po Brooklynie w poszukiwaniu sklepów płytowych. Dlatego pojawił się ten zmyślony adres. Gdy słuchałem świetnego miksu, wróciły wspomnienia i historia utworu się domknęła.

- Czy utwory z The Orchid miały już swój egzamin koncertowy?

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Z obiektywnych powodów – te ograniczenia wynikające z pandemii -  jeszcze nie… 

- Na co liczysz w związku z ukazaniem się płyty twojego tria  i to na dodatek w prestiżowej serii Polish Jazz? Czy możesz zdradzić: Maciej Gołyźniak Trio miało już jakieś muzyczne propozycje?

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Tak, pojawiły się propozycje koncertowe, ale – jak już mówiłem - z powodu koronawirusa niemożliwe obecnie do zrealizowania.  Z tym, że ja właściwie niczego się nie spodziewałem, nie miałem żadnych specjalnych oczekiwań. Po prostu chciałem tę muzykę wydać, rozliczyć się z tym, co mi w głowie grało, co mnie uwierało. Zrobić coś po swojemu! Było to nie tyle ambicjonalne podejście - chodziło o to, że mam już czterdzieści kilka lat i pomyślałem, że już najwyższy czas nagrać tę czy inne płyty. Skoro nikt do mnie nie dzwoni, nikt nie wie, że chciałbym taki repertuar grać, bo i skąd ma wiedzieć – nie chodzę po SPATiF-ach, nie jestem specjalnie towarzyski, jestem domatorem - więc tym bardziej zacząłem myśleć, co bym chciał jeszcze w muzyce zrobić. I stąd wzięła się płyta The Orchid. Natomiast to, co potem dostałem, było bezcenne. To niebywała ilość energii od ludzi, którzy moją płytę kupili, The Orchid zwyciężyła w zestawieniu winyli OLiS – we wrześniu, w tygodniu swego debiutu. To chyba nie tylko dla mnie spektakularne wydarzenie, ale w ogóle - jak na jazz w naszym kraju. Więc bardzo się cieszę. Do tego doszły dobre recenzje.

7. BARDZO LUBIĘ

- Pochlebne uwagi pojawiły się też w recenzjach albumu Breaking Habits tria Meller–Gołyźniak-Duda. Mnie longplay bardzo się spodobał i na przykład nadal chętnie wracam do takiego utworu z tej płyty, jak Feet On The Desk.Uderzeniowy i melodyjny, hardrockowy, z jakimś refleksem stoner rocka.

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Ja też tę płytę bardzo lubię. Także dlatego, że  z przyjaciółmi ją nagrałem. Ściślej: z Maćkiem Mellerem dobrze znałem się wcześniej, ale z Mariuszem Dudą, dopiero w trakcie pracy w studiu naprawdę się poznaliśmy. Troszkę iskrzyło między nami, ale skończyło się – zaryzykowałbym nawet takie określenie – muzyczną przyjaźnią.  Zresztą ostatnio nawet biorę udział w nagraniach jego solowej płyty, która powstaje na zasadzie kolejnych,  osobnych utworów. Już dwie rzeczy z nim nagrałem. Ja się nie odżegnuję od rocka, nie chcę odbierać sobie takiej możliwości, żeby robić różne interesujące rzeczy. Szczególnie, że nagrywanie płyt to być może jedyna muzyczna rzecz, którą będzie można robić regularnie w czasach pandemii... Dużo muzyki gra mi głowie. The Orchid to nie był mój „skok na jazz” – tylko potrzebowałem określonych, takich właśnie środków wyrazu do tych emocji, które miałem w sobie. Teraz bardzo chciałbym pójść w stronę muzyki improwizowanej, bo mnie to ostatnio  pociąga i inspiruje. 

- Lider zespołu jest perkusistą, a nie ma na płycie żadnej regularnej solówki perkusyjnej… Może wytłumacz się.

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Bo to zupełnie nie jest mój sposób wypowiedzi. Solówki nigdy nie kręciły mnie. Może kiedyś stwierdzę, że warto?

- Ale na The Orchid w pewnym momencie jakby kusi cię, żeby zacząć grać solo….

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Rzeczywiście, w tytułowym utworze płyty. Ale jak wszedł Łukasz ze swoimi akordami, to od razu pomyślałem: nie, musimy to zagrać razem. Czyli poświęciłem popis na korzyść kompozycji.

- Podobno kuchnia, gotowanie to druga twoja pasja obok muzyki. Nadal masz na to czas, „przyrządzając” coraz więcej muzyki w studiu?

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Mam czas na gotowanie, bo bardzo lubię jeść (śmiech). To taka rzecz, która mnie uspokaja i daje mi bagaż pozytywnej energii. Bardzo też lubię, gdy bliskim smakuje to, co zrobię. Wiele przepisów przywiozłem z podróży po świecie, interesują mnie regionalne kuchnie. Kiedyś jako muzyk sesyjny  wyjechałem na trzy tygodnie do Tokio i pamiętam, że niektórzy koledzy stołowali się tam w KFC, choć mieli do dyspozycji jedną z najbardziej fascynujących kuchni świata! A ja jeżdżę, chodzę, zbieram smaki, może nawet chciałbym ciut poważniej kiedyś się tym zająć. Może nie tak, żeby własną restauracje założyć, ale może coś na ten temat napisać?

- Co ostatnio przygotowujesz najchętniej?

MACIEJ GOŁYŹNIAK: Regularnie odtwarzam arabskie smaki, które bardzo lubię, różne wersje falafeli i hummusów, rozmaite sałaty. To są rzeczy bardzo zdrowe, a ja o zdrowie staram się dbać.    


Komentarze

  1. Panie Redaktorze, czytam pana wywiady z przyjemnością. Nie znam przyznaję płyty The Orchid ale poznam, zachęca pan do tego, serdecznie obu panów pozdrawiam, Aga

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie dziś kupiłem The Orchid i trafiłem na wywiad. Super!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Wszystkie komentarze są moderowane.

Popularne posty z tego bloga

Będziemy siadać przy stole, a Marek znów zacznie malować. Rozmowa z Bożeną Ałaszewską.

Gdy rozmawiałem z Markiem Ałaszewskim dla „Teraz Rocka” po ukazaniu się jego albumu Laufer , w pewnym momencie powiedział mi ze śmiechem: Jak będę miał 90 lat, to nie wiem, czy dam jeszcze radę płytę nagrać. Postanowiłem więc nie za dwadzieścia jak możnaby się spodziewać, lecz za dwa lata nagrać następną… 70-letni wtedy Ałaszewski poinformował, że pisze też rzeczy na orkiestrę i chóry, i taka będzie jego następna płyta po ostro rockowym Laufrze … Niestety, nie powstała. Pozostał artystą wydającym co dwadzieścia lat longplay-wydarzenie. Pierwszym i najsłynniejszym jest Mrowisko . Longplay nagrany został dokładnie 50 lat temu, w marcu 1971 roku, a jego zawartość nadal przykuwa uwagę, świetnie się broni.

Nie będę psuł legendy. Rozmowa z Andrzejem Nowakiem.

  Jest naprawdę śliczny   – zapewnił mnie Andrzej Nowak podczas naszej rozmowy w końcu czerwca. A chodziło o jego najnowszego Harleya-Davidsona, model cywilny z 1942 roku, którego z pomocą teścia skompletował i który powiększył jego i tak już imponującą kolekcję motocykli tej legendarnej marki. Andrzej rozmawiał ze mną przez telefon siedząc obok Harleya w swoim warsztacie, wyjątkowo ważnej części jego – jak mawia - „posiadłości” pod Głubczycami, gdzie od lat mieszka z żoną, Justyną, pod ochroną swoich ukochanych pitbulli.

„Na cały świat”( o najlepszych płytach 2023 roku i nie tylko…). Rozmowa z Michałem Wilczyńskim

Początek roku to, jak wiadomo, świetna pora na podsumowania. Także na rozmowę o najciekawszych płytach minionego roku. Z oczywistych powodów będzie to rozmowa głównie o albumach rockowych, bo przede wszystkim rockiem zajmuję się na moim blogu. Na rozmówcę wybrałem - jak w zeszłym roku - Michała Wilczyńskiego, założyciela i szefa wytwórni GAD Records, która także w 2023 roku dorzuciła sporo ciekawego do oferty fonograficznej, dostępnej na naszym rynku.