To było niemal pięćdziesiąt lat temu - jeden z pierwszych dni października 1975 roku. Spotkaliśmy się w kawiarni Izabela, przy warszawskim Placu Grzybowskim. Były to jeszcze moje studenckie czasy, ale próbowałem też uprawiać dziennikarstwo muzyczne i zaproponowałem redaktorowi naczelnemu miesięcznika „Jazz”, Józefowi Balcerakowi, że jako kolejny tekst do druku przyniosę wywiad z Tadeuszem Woźniakiem. Byłem pod wrażeniem wtedy niedawno wydanego, a nagranego w 1974 roku, drugiego longplaya tego muzyka. Tak jak debiutancki album z 1972 roku, pozbawionego indywidualnego tytułu, ale zwanego przez niektórych Odcień ciszy, ze względu na najdłuższy i najambitniejszy utwór, jaki tam się znalazł.
NIE BYŁO SKRÓTÓW
Także redaktor Balcerak najwyraźniej uważał Woźniaka za artystę należącego do ambitniejszej muzyki rozrywkowej (o której „Jazz” pisywał w dziale „Rytm i Piosenka”), bo od razu się zgodził na opublikowanie wywiadu z nim… Tadeusza Woźniaka też nie musiałem przekonywać, całostronicowy wywiad dla „Jazzu” był dla niego najwyraźniej sprawą prestiżową, tak jak dla innych znanych artystów z estradowego kręgu. Choć… nasze spotkanie zaczęło się – można powiedzieć - dziwnie. Muzyk pojawił się w kawiarni prowadząc za rękę małe dziecko, swojego kilkuletniego syna, tłumaczył, że nie miał go z kim w domu zostawić . Był w przyciemnionych okularach, z bodaj optycznymi szkłami, i jakby krył się za tym okularami, robił wrażenie dziwnie „wycofanego”. Zamówiliśmy po koniaku, chłopczyk zajął się bodaj jakimś ciastkiem, ja włączyłem mój magnetofon i zacząłem zadawać pytania. Mój rozmówca stopniowo ożywił się, zaczęła się coraz ciekawsza rozmowa, z której musiałem dokonać wyboru, bo w całości nie zmieściłaby się na kolumnie „Jazzu”, którą przeznaczył na mój wywiad redaktor Balcerak. Kilka dni później dostarczyłem mu zautoryzowany przez Woźniaka tekst wywiadu (bez żadnych jego poprawek) i ukazało się w druku wszystko, nie było żadnych redakcyjnych skrótów czy poprawek, jak to zdarzało się na samym początku mojej współpracy z miesięcznikiem. Moim debiutem w „Jazzie” był zmasakrowany przeróbkami i redaktorskimi dopiskami krótki tekst o węgierskiej Omedze, informacyjne notatki o kilku zespołach z ówczesnej brytyjskiej czołówki też nie miały szczęścia… Ale już mój kolumnowy tekst o serii Polish Jazz pojawił się na łamach w lutym 1974 roku nietknięty. A potem bodaj tylko mój wywiad z Markiem Grechutą ukazał się z „poprawką”, z wstępem, w którym pisałem o jego ówczesnej intrygującej grupie WIEM, przerobionym na pierwsze pytanie, na dodatek "wzbogacone" podsumowującym moje uwagi o ewolucji muzycznego stylu artysty, okrutnie wyświechtanym: Co o tym sądzi sam p. Marek? Wracając do Tadeusza Woźniaka - niestety, chcę przypomnieć mój jedyny z nim wywiad z bardzo smutnego powodu.
HEJ, HANNO
Coraz bardziej wydłuża się lista Wielkich
Nieobecnych Polskiej Piosenki. Lista przerażająca, bo to artyści, którzy
odeszli na zawsze. W lipcu tego roku dołączył do nich Tadeusz Woźniak. Twórca
oryginalny, wyjątkowy, od kilkudziesięciu lat mający własny styl. Charakterystyczny
wokalista, o ikonicznym wyglądzie z tą aureolą kręconych włosów i z gitarą w
rękach.
Zadebiutował przed
szerszą publicznością śpiewając z bigbeatowymi Dzikusami, w 1966 roku (pod
pseudonimem Daniel Dan). Dokonał z nimi swoich pierwszych nagrań płytowych, a
jego wysoki głos należał do atutów tej grupy, której nie udało się wypłynąć na głębsze wody estradowej kariery (choć ekipa była
obiecująca…). Jako kompozytor zaczął od pisania muzyki do wierszy klasyków
rodzimej poezji jak Julian Tuwim czy Konstanty Ildefons Gałczyński, ale swój
pierwszy przebój, Hej, Hanno zawdzięczał
współpracy z cenioną już wtedy spółką autorska Katarzyna Gaertner – Agnieszka
Osiecka. Swoją pierwszą płytkę solową nagrał w Polskich Nagraniach dzięki
wstawiennictwu Czesława Niemena (Niemen zresztą wziął udział w tej sesji jako
drugi gitarzysta akustyczny). Od 1968
roku występował samodzielnie lub z różnymi składami, zaś ukoronowaniem jego
sukcesów na festiwalach piosenki w kraju i innych „demoludach” była nagroda
Ministerstwa Kultury i Sztuki przyznana mu podczas festiwalu opolskiego, w 1972
roku. Otrzymał ją za piosenkę Zegarmistrz
światła, faktycznie jedną z najlepszych pozycji w dorobku spółki
autorskiej, którą tworzył z mającym swój poetycki, szczególny styl Bogdanem
Chorążukiem. Do połowy lat siedemdziesiątych Woźniak kojarzony głównie z nurtem balladowo-poetyckim „piosenki
młodzieżowej”, później przede wszystkim zabłysnął jako autor muzyki teatralnej
(oprawił swymi kompozycjami około stu spektakli od Lata Muminków po Rewizora
Gogola), poszerzył też swoją dyskografię o kilka pozycji (jak Tak, tak – to ptak z 1996 roku) .
AMBITNIEJSZE
PRZEDSIĘWZIĘCIE
Naszą rozmowę zaczęliśmy od spektaklu muzyczno-
poetyckiego Odcień ciszy, który w
marcu 1975 roku przedstawił warszawskiej publiczności . Spektaklu, o którym ceniony
recenzent i muzyk Mateusz Święcicki napisał wówczas , że dwie
osoby potrafią przez dwie godziny trzymać w napięciu widownię, Woźniakowi wtedy towarzyszył gitarzysta
Feliks Michalski. Przypomnę, Odcień ciszy
był ukoronowaniem tak naprawdę dostępnego dopiero wiosną 1975 roku drugiego
longplaya Tadeusza Woźniaka, płyty w ogóle bardzo udanej ( i jak gdzieś
przeczytałem: najwyżej cenionej z własnego dorobku przez samego artystę). Drugi
album Tadeusz Wożniak to jeszcze
ambitniejsze przedsięwzięcie od debiutanckiej dużej płyty niejako
podsumowującej etap działalności, w czasie którego Wożniak próbował po swojemu
„odpowiedzieć” na poczynania anglosaskich balladzistów, którzy cieszyli się
popularnością wśród młodzieżowej – także rockowej – publiczności. "Jedynka" zawiera
głównie kompozycje Woźniaka do tekstów Bogdana Chorążuka. Dzięki nim pojawia
się tu coś o szczególnym smaku,
pasującego do atmosfery rockowych odlotów, do tego rodzaju „dziwności”: leżę po obu swoich bokach, wycieram lzę z
trzeciego oka. Zresztą w przypadku piosenki Leżę aranżacja ma jakieś punkty styczne z poszukującym brytyjskim
rockiem drugiej połowy lat sześćdziesiątych. Wśród starannie przygotowanych
utworów można trafić na dowody melodycznej inspiracji balladowym stereotypem
anglosaskim, ale dowartościowane jest to archaizującymi efektami aranżacyjnym. Maniera
wokalna Wożniaka i wyeksponowanie gitary akustycznej tym bardziej sprawiają, że
niektóre piosenki z tej płyty mogą się podobać zwolennikom szeroko pojętego
folku czy folk rocka (świetny przykład: Smak
i zapach pomarańczy). Efektownym zwieńczeniem longplaya jest wspomniany
już, ekspresyjny Zegarmistrz światła,
z tekstem Chorążuka na temat śmierci, który robi wrażenie… niemal
psychodelicznej wizji. Choć melodia Woźniaka bliższa jest polskiemu nurtowi
poezji śpiewanej, rzecz ma miłe dla rockowego ucha , kontrastowe zmiany
dynamiki i niby-soulowy, niby-gospelsowy klimat. Bardzo istotnym elementem
aranżacji jest swego rodzaju dialog solisty z żeńska grupą wokalną. A co do
drugiego albumu… Ta ambitna płyta na pewno bardziej odpowiada rockowemu gustowi
nie tylko z powodu częstego stosowania bardziej rockowego instrumentarium (tym
razem wśród markowych uczestników sesji nagraniowej znaleźli się tacy rockowi i
jazzrockowi spece jak Tomasz Jaśkiewicz, Aleksander Bem, Tomasz Ochalski czy
Wojciech Bruślik). Magnum opus z tego albumu – zaaranżowanego przez Henryka
Wojciechowskiego - to kilkunastominutowa suita Odcień ciszy (utwór wyjątkowo
skomponowany przez Wożniaka wspólnie z Wojciechowskim - do ujmującej poezji
Chorążuka, z niezapomnianym skrzypiec
obłokiem ). Można powiedzieć: coś dla zwolenników muzyki z pogranicza art rocka
i poezji śpiewanej, choć fragmenty instrumentalne tego dopieszczonego utworu są
dość eklektyczne i utrzymane raczej w estetyce muzyki filmowej tamtych lat. Elementy
rocka bardzo naturalnie pojawiają się również w „zwykłych” piosenkach Wożniaka
z tego albumu. Weźmy Motyw obsesyjny
z rozgadaną gitarą elektryczną. Chorążuk, tu jedyny tekstowy partner naszego muzyka, niczym ówcześni młodzieżowi
tekściarze dołącza do grona zatroskanych przyszłością ludzkości: ile w roku dwutysięcznym będzie zła, a ile
szczęścia… (w Świat jak zwariowany). Ale też kolejny raz przypomina o swoim
poetyckim kunszcie w smutnej, traktującej o ludzkim przemijaniu, miniaturze I nim się ockniesz.
Wracając do muzyki:
ciekawa sprawa – Woźniak w Pewnego dnia o
świcie jest najprawdopodobniej także pod wrażeniem soulowej estetyki Erica
Burdona, z czasów współpracy z War. Oczywiście mamy do czynienia ze zbyt
świadomym, zbyt wyrafinowanym artystą, aby to miało jakiś wątpliwy posmak (mało tego – mamy do czynienia z kapitalnie surrealistycznym
tekstem, te samochody, co spadły z nieba i
pachniały aniołami…). Ale też
zwolennicy akustyczno-balladowego Woźniaka, jak z jego pierwszego longplaya,
mają tu również używanie (Dosłowność).
Trochę bardziej rockowy Tadeusz Woźniak
z tego longplaya jest …przede wszystkim
Tadeuszem Woźniakiem.
TROCHĘ ZNUŻONY
W czasie wspomnianego wywiadu, jesienią 1975
roku, zwierzył mi się: Przez dwa miesiące
pisałem i aranżowałem muzykę do „Wesela”, które wystawił Teatr Polski w Poznaniu
w reżyserii Romana Kordzińskiego. Premiera odbyła się 27 września, był to
spektakl jubileuszowy, przygotowany z okazji 100-lecia teatru. Zresztą do
teatru ciągnęło mnie od dawna . Stąd właśnie wynikła pośrednia forma między teatrem a estradą w postaci „Odcienia
ciszy”. Nie bez znaczenia jest też fakt, ze poczułem się trochę znużony
tradycyjnym sposobem prezentowania piosenek… Nie znaczy to, że odcinam się w
ogóle od tego rodzaju pracy na estradzie.
Następnie
porozmawialiśmy o repertuarze artysty. Jestem
daleki od kładzenia go do jakiejś konkretnej szufladki – stwierdził. To, co robię, wynika po prostu z moich
aktualnych upodobań. Zapytany o
ówczesną – z połowy lat 70. - muzykę rozrywkową, odpowiedział: Coraz mniej mnie interesuje. Podobają mi się
tylko jej niektóre kierunki. Na przykład muzyka z pogranicza jazzu i rocka czy
współcześnie podana muzyka ludowa. Przyznał też, że lubi Cata Stevensa, bo…
Uważam, że jest to bardzo gustowne połączenie
muzyki pop i ballady. Ale jak się zaraz potem dowiedziałem, najchętniej
słuchał wtedy… muzyki symfonicznej w dobrym wykonaniu. Zarówno starej, jak i współczesnej.
Bardzo mi odpowiada okres baroku włoskiego i niemieckiego, myślę o Vivaldim,
Corellim, Bachu i Haendlu. Oraz muzyka doby późniejszej, począwszy od
impresjonizmu. Zastrzegł się: Nie znaczy to jednak, że są to moje ostateczne
gusty. W tej chwili lubię słuchać takiej muzyki, za miesiąc może być inaczej.
ZAUFANIE DO CUDZEGO
SŁOWA
Przeszliśmy do jego własnej twórczości, byłem
ciekawy, dlaczego nie uprawia piosenki autorskiej, nie pisze sobie także
tekstów.
Wolę
mieć zaufanie do cudzego słowa, przy czym myślę tu o tekstach pisanych
współcześnie. Byłoby dla mnie rzeczą sztuczną, gdybym zaczął śpiewać na
przykład Leśmiana. I kontynuował: Z mojego repertuaru mogłoby wynikać, że znam tylko jednego
przedstawiciela poezji współczesnej – Bogdana Chorążuka. Nie jest oczywiście
zgodne z prawdą. Po prostu to, co pisze Chorążuk , podoba mi się i dobrze
śpiewa, chodzi tu o brzmienie tekstu, frazowanie, a równocześnie jego wyraz
poetycko-filozoficzny. I bardzo poważnie rozwinął temat: To, co robię nie ma charakteru jakiejś
osobistej walki o prawdę. Sądzę, że w śpiewanych przeze mnie tekstach można
dostrzec elementy obiektywnej oceny tego, co się wokół nas dzieje, powiązane z
pewnym programem filozoficzno-moralnym. Nie czuję się żołnierzem jak
przedstawiciele walczącej ballady sprzed lat. Jeśli by tak było, biłbym się o
publiczność, o to aby mnie wszyscy słuchali. Moją postawę streścić można
słowami „Kto chce, niech słucha”, każdy może wyciągnąć wnioski z proponowanej
przeze mnie poezji.
Oczywiście zapytałem, jak
ocenia swoją najnowszą, drugą dużą płytę,
z Odcieniem ciszy. Nie jest to płyta tak znacząca dla mojej –
nazwijmy to – „kariery” jak pierwszy longplay i nie tak popularna, ale jest to
w moim odczuciu pewien krok naprzód, punkt wyjścia do dalszych poszukiwań i
płyt. Nie chce zakładać zespołu i następny longplay będę nagrywał tą samą
metodą co poprzednie – z sessionmanami. Tak więc w moim przypadku charakter utrwalonej muzyki zależy w dużym
stopniu od sytuacji w studiu. W nagraniu
pierwszej płyty wzięli udział także muzycy jazzowi – Nahorny, Jonkisz. Gdyby
udało mi się skompletować jazzowy skład
instrumentalistów, brzmienie mojego drugiego longplaya byłoby na pewno zupełnie
inne. Podczas nagrań jestem zwolennikiem pozostawienia pewnego marginesu dla
indywidualności poszczególnych muzyków. Nie ma,
moim zdaniem, jakiegokolwiek sensu zapisywanie pianiście każdego dźwięku.
On sam dopasowuje się do klimatu i gra… W tej chwili w mojej działalności
estradowej, ograniczam się do wykonywania z rzadka spektaklu „Odcień ciszy” i
recitali. Są to recitale solo, podczas których akompaniuję sobie na gitarze.
GROŹBA JAKIEJŚ STRATY
Zwróciłem uwagę, że na
przykład akustyczno-kameralny Tren o róży
z drugiego longplaya może wykonać z
towarzyszeniem samej gitary, ale utwory, które trafiły na płytę w rozbudowanych
aranżacjach muszą przy takim podejściu znacznie się zmienić w wersjach live.
Oczywiście
jest tu groźba jakiejś straty – przytaknął Woźniak .
Jednakże w czasie koncertu pojawia się
kilka czynników, które mogą ją wynagrodzić. Weźmy choćby atmosferę stwarzaną przez sale koncertową. Nie jest to
na pewno wymarzona przeze mnie forma występu. Najchętniej występowałbym z
orkiestrą symfoniczną i chórem. W
naszych warunkach jest to bardzo trudne do zrealizowania. Oczywiście „Tren o
róży” zawsze mogę wykonać z akompaniamentem samej gitary . Chodzi o to, żebym
żebym zaraz potem mógł zaprezentować „Odcień ciszy”, gdzie potrzebuję
symfonicznego aparatu.
Gdy wspomniałem, że
można osiągnąć niemal symfoniczne brzmienia z pomocą coraz wtedy
popularniejszych instrumentów elektronicznych, skomentował: Nie jestem przeciwny stosowaniu tych
instrumentów, ale szeregu barw orkiestrowych
nie da się zimitować w żaden elektroniczny sposób.
Wywiad dla „Jazzu”
zamknęło moje pytanie o najbliższe
plany muzyka. Planuję kilka występów w
telewizji i cykl recitali w klubach. Wracam do teatru, w Poznaniu przygotowywać
będę muzykę do dwóch spektakli… Nie wiem jeszcze, jakimi instrumentami posłużę się w moich następnych pracach dla
teatru. I podkreślił: Bez względu na
rezultat moich kompozytorskich planów, wykonawstwa zarzucić nie zamierzam.
Zbyt wiele mi to daje satysfakcji.
Słowa dotrzymał.
NOWY PROJEKT
Wiedziałem, że nie wszystko zmieści się w wywiadzie przeznaczonym do druku w rockowo-popowym dziale „Jazzu”, w maszynopisie pominąłem więc niektóre poruszone tematy jak na przykład sprawa okładki płyty. Woźniak przyznał, że był bardzo niezadowolony z projektu, jaki trafił na kopertę jego debiutanckiego longplaya, z owego zdjęcia jak z gazety (które Polskie Nagrania próbowały podratować publikując kilka wersji w różnych kolorach!). Muzykowi udało się zamówić nowy projekt okładki u znanego, wybitnie utalentowanego grafika-plakacisty Waldemara Świerzego. Dzięki temu wznowienie wspomnianej, pierwszej płyty ukazało się w nowej, efektownej okładce z ciekawie wzbogaconym portretem en face artysty, Świerzy zgodził się też przygotować drugi projekt, równie efektowny, tyle że z profilem muzyka zaskakująco wystylizowanym na pudło rezonansowe gitary. A na tym drugim też umieścił tylko imię i nazwisko artysty. Dlaczego? O to już nie zapytałem. Może Woźniak nie miał jeszcze pomysłu na tytuł drugiego albumu? Jeśli nawet - to jedyna wada tego wydawnictwa. Niezapomnianego drugiego longplaya wyjątkowego artysty.
Mój wywiad z
Tadeuszem Woźniakiem ukazał się na
łamach „Jazzu” z grudnia 1975 roku.
Piękne wspomnienie. Czy wypowiedzi Tadeusza Woźniaka z Pana artykułu o Dzikusach w "Magazynie Muzycznym" 2/1988 ("Szybko przekonałem się, że big-beat nie interesuje mnie. Już wtedy zaczęła mnie pociągać ballada..") również pochodzą z tamtej rozmowy?
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Grzegorz
To była osobna, niezbyt długa rozmowa, przeprowadzona, gdy przygotowywałem wspomniany artykuł o Dzikusach i poświęcona wyłącznie temu zespołowi. Rozmawiałem też wtedy z Krzysztofem Dłutowskim i Janem Głowackim. Pozdrawiam.
Usuń